Wiejski krajobraz zawsze działał kojąco na zmysły Blair.
Czasami wystarczało jej tylko jedno spojrzenie na przebijające się przez domki promienie słońca, oświetlające rozległe równiny pól, by rozdygotane serce ponownie odnalazło swój miarowy rytm.
- Jest pięknie - szepnęła, kuląc się na tylnym siedzeniu samochodu, wiedząc, że jej głos zniknie wśród dźwięków płynącej z radia muzyki, zanim jej ojciec je usłyszy.
Dalej mknęli pokrytą asfaltem drogą, dopóki Robert nie zwolnił pojazdu, by skręcić w jedną z podrzędnych uliczek, prowadzących w głąb miasteczka. Serce nastolatki zabiło mocniej, gdy zobaczyła zielony, terenowy samochód, stojący na podjeździe przed domem babci Donny, a jej usta rozciągnęły się w jeszcze szerszym uśmiechu. Kiedy tylko auto zatrzymało się, wyskoczyła z niego i z impetem zatrzasnęła za sobą drzwiczki, by niemal w biegu dotrzeć do dużych, drewnianych drzwi frontowych, które otworzyła bez pukania.
- Już jesteśmy!
- Blair! - z jednego z pokoi dało się usłyszeć radosny, dziecięcy krzyk, a potem dwoje małych bliźniaków przybiegło na przywitanie ukochanej kuzynki.
- Cześć Nikki, cześć Bryan! Boże, jacy wy już duzi jesteście!
Przytuliła ich oboje i wstała, by przywitać się ze stojącą obok matką dzieci.
Annie, jej ciocia, była starsza od Blair o siedem lat, ale obie traktowały się jak siostry. Chociaż brat kobiety z natury był człowiekiem nerwowym, wręcz agresywnym, ona na co dzień odznaczała się niezwykłą łagodnością, a delikatny uśmiech, który wiecznie gościł na jej ustach, sprawiał, że po dnie serca rozprzestrzeniało się niezidentyfikowanego źródła ciepło. Blair sprawnie ominęła roześmiane dzieci i bez słowa owinęła ręce wokół szczupłej szyi kobiety, a po jej policzkach popłynęła pojedyncza, słodka łza.
- Aż tak bardzo się za mną stęskniłaś, kochanie?
- Jeszcze bardziej, niż mogłoby ci się wydawać, Annie. Za tobą, za dzieciakami i za... właśnie! Gdzie jest babcia?! - nagle oderwała się od ciotki i rozejrzała na boki w poszukiwaniu Donny.
- Za tobą, Robaczku.
W momencie, kiedy Blair rzuciła się w ramiona ukochanej babci, do domu wszedł Robert, niosąc w rękach bagaże.
- Może zamiast się obściskiwać ze wszystkimi, byś mi pomogła, Blair? Na to jeszcze przyjdzie pora. - Rodzinną sielankę przerwał ostry głos ojca nastolatki.
Czar prysł. Blair powoli odsunęła się od swojej babci, odwracając się w prawą stronę, by spojrzeć na ojca. Pech chciał, że bystry wzrok Donny od razu wychwycił przykryte pod makijażem sine przebarwienie na lewym policzku nastolatki. Kobieta jednak nie odezwała się ani słowem, jedynie jej usta zacisnęły się w równą, wąską linię, spojrzenie stało się puste, niemal zimne, a dłonie nieznacznie zacisnęły się w pięści.
- Blair... - szepnęła kobieta.
- Nie teraz, mamo. Blair, twoja torba jest w bagażniku.
Dziewczyna całym sercem pragnęła jednocześnie przytulić się do babci i wypłakać całą swoją złość i wszystkie negatywne emocje w ramię staruszki, a także wyładować je na ojcu, rzucając w jego kierunku obelgi i wyzwiska, jakimi zwracał się do niej od lat. Jednak zatrzymała w sobie chęć pokazania światu, że także ma uczucia i ze spuszczoną głową wyszła na zewnątrz i wyjęła swój bagaż z samochodu. Tak, jak oczekiwał tego od niej tata. Wiedziała, że dzisiejszego wieczoru czeka ich zaaranżowana przez babcię rozmowa o agresji Roberta, która jak zwykle skończy się tak samo. Wzięła więc jeden, głęboki wdech, zanim ponownie z uśmiechem na ustach przekroczy próg domu babci i spędzi resztę popołudnia na stwarzaniu pozorów szczęścia i wymuszaniu beztroskiego śmiechu.
***
Justin szedł prosto przed siebie z małym uśmiechem na ustach oraz swoją małą siostrzyczką na rękach, dopóki nie stanął przed wejściem jednego ze sklepów obuwniczych, ozdobionym kolorowym szyldem z napisem "wyprzedaż". Pozwolił malutkiemu ciałku siedmioletniej Jazzy osunąć się lekko na ziemię, sam zaś pchnął duże, białe drzwi, wchodząc do środka. Wnętrze sklepu było bardzo duże i przestronne, mimo gromadzących się tam tłumów ludzi, skuszonych dobrą reklamą. Jazmyn od razu chwyciła Justina za rękę i pociągnęła między ludzi tak, że zdążył tylko w pośpiechu złapać rączkę jednego, ze stojących przy wejściu koszyków. Jej oczy świeciły się nieznanym dotąd nawet jej szczęściem, które powodowało uśmiech na ustach chłopaka, jednocześnie sprawiając, że ogarniał go niewyobrażalny smutek. Widząc, jak jego siostra chwyta w rączki stojący na kartonikach różowy bucik i wpatruje się w niego, jak w najpiękniejszy na świecie obrazek ze świadomością, że za chwilę będzie mogła stąpać w takich ulicami Nashville, miał ochotę się rozpłakać, niczym małe dziecko. Taki widok łamał mu serce, chociaż widział prawdziwy, szeroki uśmiech na twarzy dziewczynki, która w końcu dostanie wymarzone buciki. Takie, jakie nosiły jej koleżanki. Takie, w jakich biegała po łące z rodziną u boku w swoich najpiękniejszych snach. Takie, o jakie od lat prosiła mamusię, oraz na jakie nigdy nie było ich stać.
Justin każdego dnia ciężko pracował na to, by w przyszłości dostać porządną pracę i ze swojej pensji utrzymywać siebie oraz matkę. To było jego marzeniem, celem, do którego dążył.
Mrugnął kilka razy, by pozbyć się łez z oczu i ułożył swoje usta w delikatny uśmiech. Odwrócił się, by pójść w stronę kasy i uszedł kilka kroków, zanim ponownie spojrzał w stronę swojej siostrzyczki. Wtedy jednak momentalnie zbladł, jego uśmiech zniknął z twarzy, a pojedyncza, ciężka łza potoczyła się wzdłuż policzka i skapnęła z brody na wypolerowaną, pokrytą kafelkami w kolorze kości słoniowej, podłogę. Nie mógł poruszyć swoim ciałem ani wydusić z siebie choćby słowa. Nawet oddech ugrzązł mu w gardle podczas wdechu i nie dotarł do płuc, które nagle zaczęły domagać się tlenu. Justin nie mógł go jednak im dostarczyć. Nie mógł zrobić nic, tylko wpatrywał się tępo w ciałko swojej młodszej siostry, leżące na ziemi. W jej rozłożone ręce i ugięte w kolanach nogi. W przymknięte powieki i rozchylone usta, z których nie uchodził żaden oddech. Nagły impuls, którym był krzyk obcej kobiety, wołającej pozostałych klientów, by powiadomili pogotowie, pchnął go, by gwałtownie wciągając powietrze, podbiec do nieprzytomnej Jazmyn i chwycić w swoje duże dłonie, malutką główkę dziewczynki. Próbował przywrócić jej sercu naturalne tępo, zmusić jej płuca do przyjmowania powietrza, które regularnie wtłaczał w jej usta, jednak ona nadal pozostawała nieprzytomna i nie dawała oznak życia. Łzy chłopaka moczyły różową bluzeczkę dziewczynki, kiedy tulił do siebie jej ciałko, błagając, by był to tylko okropny sen. Pogotowie przyjechało kilka minut później i zabrało ze sobą Jazzy, zapewniając go, że zrobią wszystko, co w ich mocy, by uratować jego siostrę, Justina jednak nadal nie opuszczało wrażenie, że pomoc przyjechała za późno. Zanim wybiegł ze sklepu prosto do najbliższego szpitala, chwycił w obie ręce karton z pasującymi na Jazmyn bucikami i podszedł z nim do kasy, gdzie zapłacił należytą kwotę. Dopiero wtedy, trzymając mocno przezroczystą reklamówkę, w biegu wydostał się ze sklepu.
Na zewnątrz świeciło jesienne słońce, wprawiając w błogi nastrój wszystkich przechodniów, którzy jakby nie zauważali rozlegającego się na ich oczach dramatu i uśmiechali się delikatnie.
A Justin biegł. Biegł, ile sił, by jak najszybciej móc znaleźć się przy swojej chorej siostrzyczce. Jej serduszko nigdy nie pracowało tak, jak pracować powinno. Już w wieku kilku lat poddana była poważnej operacji, która nie przyniosła skutku, a teraz jedyną nadzieją był przeszczep, transplantacja jednego z najważniejszych organów człowieka. Niestety jak dotąd nie znaleziono dawcy. Nie znaleziono wśród martwych dzieci takiego, którego serce mogłoby zabić ponownie w klatce malutkiej Jazmyn Bieber.
Zarówno Pattie jak i Justin zdawali sobie sprawę z tego, że aby Jazzy mogła żyć, jakieś dziecko musi umrzeć. By uratować jedno małe istnienie, Bóg musi przyczynić się do krzywdy i cierpienia wielu innych. Każdego ranka budzili się z tą świadomością i również z nią kładli się wieczorem spać. Każdego dnia walczyli z myślą, że ten dzień może być jej ostatnim dniem, że nim się spostrzegą, będzie za późno. Dlatego też Justin płakał, biegnąc w stronę najbliższego szpitala, a choć płakał w swoim życiu dużo, te łzy najbardziej paliły jego skórę i, mimo że słone, przynosiły w ustach gorzki posmak żalu i rozpaczy. Oczami wyobraźni widział siebie stojącego nad wykopanym w ziemi dołem, na dnie którego leżała malutka trumienka, idealnie dopasowana do ciałka Jazzy. Widział ją martwą, a ten widok łamał mu serce. Czuł prawdziwy ból, jakby ktoś wbijał mu w bijące serce ostry sztylet, który następnie kilkukrotnie przekręcił wokół jego osi. W końcu ból był tak silny, że chłopak na środku ulicy upadł bezsilnie na kolana, a obie ręce oparł na zimnym, szarym betonie. Całe ciało Justina drżało, a z jego ust uchodziło ledwie słyszalne łkanie. Łzy sunęły wzdłuż jego nienagannie prostego nosa i skapywały na ziemie, tworząc niewielką plamę słonej cieczy. Ocknął się dopiero, kiedy usłyszał pisk opon oraz donośny dźwięk kilkakrotnie naciśniętego klaksonu. Ociężale wstał z ziemi i usunął się z drogi, by nie przeszkadzać w jeździe reszcie kierowców, po czym przetarł twarz obiema dłońmi, przytrzymując je na dłużej przy oczach. Jedynie siłą woli zmusił nogi, by ponownie zaczęły prowadzić go w jedyne miejsce na ziemi, w którym tak bardzo pragnął się nie znaleźć. Justin bał się szpitali. Bał się sterylnie czystych pomieszczeń, białych ścian i zapachu środków odkażających. Bał się szpitali, bowiem tam najbardziej czuć na skórze dotyk zimnej dłoni Śmierci. To tam obudził się po śmierci Jeremy'ego, gdy zażył zbyt dużą ilość środków przeciwbólowych, by złagodzić ból po stracie ojca. Tam także spędził wiele męczących godzin zaraz po pierwszym omdleniu jego malutkiej siostrzyczki oraz podczas jej długotrwałej operacji, która ostatecznie i tak nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. Teraz natomiast miał tam wrócić, by ponownie ujrzeć swoją siostrę w najlepszym wypadku nieprzytomną w jednej ze szpitalnych sal. Poczuł, jak treści jego żołądka cofają się z powrotem do gardła na myśl, co byłoby w najgorszym razie.
- Proszę - jęknął pod nosem, kierując swoje słowa w stronę nieba.
Wziął jeszcze jeden głęboki wdech i wszedł przez rozsuwane drzwi na szpitalny oddział ratunkowy. Przepchnął się przez stojących w kolejce ludzi, a w końcu zacisnął obie dłonie na blacie recepcji.
- Przywieźli tutaj nieprzytomną Jazmyn Bieber!
- Proszę ustawić się w kolejce i spokojnie czekać na swoją kolej.
- Jazmyn Bieber - nalegał. - Siedem lat, malutka, brązowe włosy, śliczna. Nieprzytomna. Choruje na serce - wymieniał, dopóki recepcjonistka nie uległa z ciężkim westchnieniem.
- Jest pan kimś z rodziny?
- Bratem - odpowiedział, poważnym wzrokiem wpatrując się w twarz młodej kobiety, która spuściła swoje spojrzenie z chłopaka na stojący przed nią monitor. Była bardzo ładna, jednak Justinowi przez myśl nie przeszło, by w takiej chwili patrzeć na nią w ten sposób. Teraz liczyła się tylko Jazzy.
- Dobrze. Niech pan szuka na oddziale intensywnej terapii. Schodami na pierwsze piętro, potem korytarzem w prawo i prosto.
- Dziękuję.
- Jeszcze jedno. Czy jest pan pełnoletni?
- Nie, mam dopiero osiemnaście lat.
- W takim razie proszę powiadomić rodziców.
- Dobrze. Do widzenia. - Pożegnał się i ruszył biegiem we wskazanym kierunku.
Jego ręce drżały, gdy wbiegał po dwa schodki na pierwsze piętro Saint John's Hospital w Nashville. Pchnął podwójne, ciężkie drzwi, prowadzące na OIOM i zatrzymał się dopiero przed wejściem na salę, w której na ułożonych w rzędzie łóżkach leżeli podłączeni do aparatury, nieprzytomni pacjenci szpitala. Już stąd słychać było rytmiczne pikanie maszyn, a te jako jedyne przerywały wypalającą w uszach dziury, ciszę.
Justin stanął przed samymi drzwiami i przyłożyło obie dłonie do szyby, przez którą miał idealny widok na stojące na środku łóżko. To właśnie na nim leżała Jazmyn. Jej malutkie ciałko niemal tonęło w cienkiej pościeli, jaką była przykryta.
- W czymś panu pomóc? - Zza jego pleców wychylił się starszy mężczyzna w lekarskim kitlu.
- J-ja... - odchrząknął i przełknął głośno ślinę. - Ta dziewczynka... - wskazał palcem na siostrzyczkę - to moje siostra, ona... co z nią?
- Ratownikom udało się przywrócić jej pracę serca, ale nadal nie oddycha. Cały czas monitorujemy jej funkcje życiowe. Jej stan jest raczej stabilny, ale wszystko zależy od tego, jak przeminie ta doba.
- Czy... mógłbym do niej wejść - zapytał i z całych sił starał się powstrzymać cisnące się do oczu łzy, gdy zobaczył współczucie w oczach lekarza.
- Nie jest to najlepszy pomysł. Jak mówiłem, jej stan jest stabilny, ale to jeszcze dziecko, dlatego jest narażona na większe niebezpieczeństwo.
- Proszę. Tylko na moment.
- Dobrze, ale tylko na minutę. Nie więcej.
- Dziękuję.
Wszedł przez kolejne drzwi na salę i stanął przy łóżku, na którym leżała malutka Jazzy. Była taka spokojna, jej twarzy nie pokrywała ani jedna drobna zmarszczka, wyglądała na pogrążoną w głębokim, niczym nie zmąconym śnie. Była jednak potwornie blada, a z jej ust wychodziła gruba rurka. Widok miliona kabeków przypiętych do jej klatki piersiowej przyprawiał Justina o mdłości i sprawiał, że jedyne, o czym marzył, to chwycić siostrzyczkę w ramiona i zabrać ją stąd jak najdalej. Zamiast tego usiadł na stojącym obok łóżka krześle i zamknął w swojej dużej dłoni, malutką, zimną rączkę Jazzy.
- Jazzy - zaczął, a jego głos wydawał się teraz nienaturalnie wysoki i rozedrgany. Brązowe oczy chłopaka zaszkliły się, a po chwili wzdłuż jego policzka popłynęła pierwsza łza. - Kochanie, błagam. Nie możesz nas teraz opuścić. Jesteś taka malutka, tak wiele jeszcze przed tobą. Musisz... musisz być silna. Proszę... - zapłakał, ściskając lekko jej dłoń. - Wytrzymaj jeszcze trochę. Dasz radę, Jazzy. Wierzę w ciebie. Tylko proszę, błagam, nie odchodź. Twoje serduszko może jeszcze bić, jeśli je ładnie poprosisz. Musisz... musisz jeszcze założyć te różowe buciki, które ci kupiłem. Tylko... tylko otwórz oczka, dobrze? Otwórz oczka i powiedz, że jesteś tu, przy mnie. Że mnie nie opuścisz. Nie zostawisz mnie, tak jak tata, prawda? - Łkał, jak małe dziecko, nie mogąc już zapanować nad sobą i swoimi słowami. - Nie możesz mi tego zrobić, Jazmyn. Nie możesz tego zrobić mamie. Wiem, że jeżeli od nas odejdziesz, on będzie miał cię pod swoją opieką, ale... nie możesz odejść. Po prostu nie możesz! Musisz zostać i pokazać, że jesteś duża, silną dziewczynką, rozumiesz? Powiedz, że rozumiesz. Powiedz to!
Zacisnął mocno powieki i zakrył obiema dłońmi twarz. Jego ciało trzęsło się, a on płakał, łkał tak głośno i tak żałośnie, że przebywające na sali pielęgniarki, musiały wyjść, by opanować również swoje emocje.
Wtedy stało się coś, czego nikt nigdy by nie przypuszczał. Równomierne pikanie urządzenia, monitorującego pracę serca dziewczynki, zamieniło się w jeden, długi pisk. Serce Jazmyn Bieber stanęło. Krew w jej żyłach przestała krążyć. Jedynie klatka piersiowa dziewczynki cały czas unosiła się i opadała w równym tempie, jednak wtłaczane przez maszynę powietrze zatrzymywało się w płucach i uchodziło z nich. Tlen nie docierał już do komórek. Jazzy umierała. Malutka, ukochana siostrzyczka Justina umierała, a on nie mógł zrobić nic, by ją uratować.
W jednej sekundzie wokół łóżka Jazmyn zgromadzili się lekarze i pielęgniarki, w drugiej natomiast, dwie drobne kobiety odciągały Justina od siostrzyczki. Nie miały jednak wystarczająco siły, by wyprowadzić go z sali. Chłopak nie panował nad sobą. Krzyczał, zalewał się łzami i błagał lekarzy, by coś zrobili, by pomogli dziewczynce. Nie słuchał tego, co do niego mówili. Nie słuchał ich próśb, by opuścił salę dobrowolnie. Nieświadomie przyczyniał się do opóźnienia akcji ratunkowej, ale on chciał tylko, by jego siostrzyczka była bezpieczna. By była żywa.
Z szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w scenę przed sobą, gdzie dwoje lekarzy próbowało za pomocą defibrylatora przywrócić akcję serca dziewczynki. Widząc, jak wskutek kolejnych impulsów elektrycznych przez ciało siedmiolatki przechodzi wstrząs, opadł na kolana i ponownie zapłakał głośno, modląc się w duszy o życie dla swojej siostrzyczki.
Boże, proszę. Błagam. Niech Jazzy żyje. Ona musi jeszcze żyć. Proszę, Ojcze, przywróć jej życie. Nie zabieraj jej do siebie. Jeszcze nie teraz. Nie jestem na to gotowy. Nie jestem gotowy, by stracić kolejną ważną dla mnie osobę, kiedy nadal nie pogodziłem się z utratą pierwszej. Nie możesz mi jej zabrać. Ona jest za mała by umierać. Ma dopiero siedem lat. Nie może odejść. Nie może mi tego zrobić. Ty, Boże, nie możesz mi tego zrobić! Czym tak bardzo zawiniłem? Za jakie grzechy przyszło mi teraz płacić? Pragnę tylko w końcu zaznać szczęścia, spokoju. Nie zabieraj mi mojego jedynego powodu do uśmiechu, Ojcze. Jak zniesie to Jaxon? Jak miałbym wytłumaczyć mu, że więcej nie zobaczy swojej starszej siostry? Jak miałbym powiedzieć mamie, że straciła jedyną córeczkę? Jak mam utrzymać ich przy życiu, skoro nie potrafię utrzymać samego siebie? Powiedz mi, Boże, jak mam to zrobić? Już teraz nie radzę sobie z własnymi problemami. Nie daję już rady. Jeśli mi ją zabierzesz... jeśli zabierzesz mi moją siostrzyczkę... nie poradzę sobie bez niej, Boże. Upadnę na samo dno, z którego nie uda już mi się podnieść. Dołączę do niej, do ojca, do Ciebie, Boże. Zostawię mamę i Jaxona, chociaż tak bardzo chciałbym przy nich zostać. Nie widzę sensu, by każdego dnia budzić się, skoro już więcej miałbym nie usłyszeć jej dźwięcznego śmiechu, nie zobaczyć iskierek w jej dużych, brązowych oczach.
Proszę Cię, Boże.
Spełnij moją ostatnią prośbę.
Amen.
Sala, która jeszcze przed chwilą wypełniona była hałasem i paniką, teraz wydawała się nienaturalnie cicha i spokojna. Justin nadal widział lekarzy, krążących wokół ciałka malutkiej Jazzy, nie słyszał jednak słów, które wymieniali między sobą. Nie słyszał dźwięków maszyn. Nie słyszał nic. Nic także nie czuł. Mógł tylko patrzeć przed siebie, choć również obraz przed nim rozmazywał mu się z każdą sekundą bardziej. Nieświadomy tego, co się wokół niego dzieje, w końcu pozwolił się wyprowadzić dwóm pielęgniarkom. Kobiety z trudem radziły sobie z niemal bezwładnym ciałem osiemnastolatka, dlatego wspólnymi siłami posadziły go na stojącym najbliżej spośród rzędu krzeseł ustawionych jeden przy drugim na korytarzu. Jedna z nich gdzieś pobiegła, po chwili jednak wróciła z plastikowym kubeczkiem wody w ręce, który podała chłopakowi. Ten jednak nie zareagował. W uszach nadal dźwięczały mu słowa modlitwy. Jedyne, czego pragnął to znów usłyszeć głos swojej malutkiej siostrzyczki. Móc znowu przytulić do siebie jej ciałko i usłyszeć jej bijące serduszko.
- Ma pan na imię Justin, prawda? - Słyszał przyjazny głos pielęgniarki, ale wydawał się on tak odległy, jakby stała bardzo daleko. Kiwnął jednak nieznacznie głową. Tylko na tyle było go stać. Tylko tyle był w stanie zrobić.
- Justin, musisz być silny, słyszysz? Z twoją siostrą będzie wszystko dobrze, uratują ją. To bardzo dobrzy lekarze, kardiolodzy, obiecuję, że zrobią wszystko, co ich mocy, by ją uratować. Słyszysz mnie, Justin? Słyszysz mnie? Justin?
- Ona... - odezwał się w końcu słaby głosem. - Ona potrzebuje nowego serduszka. Czekamy już tak długo. Ponad trzy lata. Boje się, że to za długo. Że jej serce nie wytrzymało. Wie pani... chciałem spełnić jej marzenie. Poszliśmy razem kupić jej wymarzone, różowe buciki. Tak bardzo się cieszyła, a mi chciało się płakać. Nie przelewa się na w domu. Od jakiegoś czasu pracuję w weekendy i odłożyłem pieniądze specjalnie, by kupić jej te cholerne buty! Ona... ona chyba za bardzo się cieszyła. To chyba zbyt dużo emocji i... jej serduszko nie wytrzymało tego. Odwróciłem się tylko na moment, a kiedy spojrzałem na nią ponownie, ona już leżała na ziemi. Nie oddychała. Nie wiedziałem co zrobić, tak bardzo się bałem. Jeśli ją stracę... nie. To nie może się wydarzyć, nie mogą mi jej zabrać. Nie mogą mi zabrać mojej małej siostrzyczki!!!
- Justin, nie płacz. Będzie dobrze, zobaczysz. Masz, napij się wody. Uspokój się.
O dziwo kojący głos pielęgniarki zdziałał cuda i już po chwili Justin przestał płakać. Oddychał spokojnie, równomiernie i chyba udało mu się odzyskać trzeźwy umysł, bo nagle zerwał się na równe nogi i spojrzał na obie kobiety szeroko otwartymi oczami.
- Mama... muszę zadzwonić do mamy. Muszę jej powiedzieć... - wziął głęboki oddech i wstrzymał powietrze w płucach, dopóki nie udało mu się chwilowo uspokoić. - Skąd mógłbym zadzwonić?
- Przy recepcji jest telefon.
Ładnie podziękował i pewnym krokiem ruszył we wskazanym przez pielęgniarkę kierunku. Zobaczył go od razu. Wisiał na ścianie zaraz obok blatu recepcji. Justin natychmiast do niego podszedł i chwycił dużą słuchawkę, zanim ktokolwiek mógł go wyprzedzić. Wybrał znany na pamięć numer komórki matki i czekał. Po pierwszym sygnale jego prawa stopa zaczęła wystukiwać na podłodze znany tylko sobie rytm. Jeszcze przed drugim sygnałem, przyłożył palec wskazujący do ust i zaczął ogryzać niewidzialne skórki. Chciał, by jego mama odebrała od razu i każdy kolejny ułamek sekundy dłużył mu się niemiłosiernie. Pattie odebrała chwilę po drugim sygnale.
- Halo?
- Mamo?
- Justin? Coś się stało? Skąd dzwonisz?
- Mamo... jestem w szpitalu. Jazzy... ona...
- Matko boska, co się stało? W którym szpitalu jesteś? Zaraz tam będę.
- Saint John's Hospital przy piątej alei.
- Czekaj na mnie, za chwilę tam będę.
- Mamo...
- Słucham cię, synku?
- Boję się.
- Ja też się boję, Justin. Ja też...
Rozłączył się. Nie chciał, by słyszała, jak płacze, chociaż sam słyszał, jak co chwilę pociągała nosem. Osunął się po ścianie na podłogę, starając się zachować jasność umysłu. Musiał zaczekać na matkę i zaprowadzić ją na oddział intensywnej terapii, gdzie miał nadzieję, że uratują życie Jazmyn. Nie panował nad łzami, które stale sunęły po jego mokrych policzkach i skapywały na poplamioną już koszulkę. Nie obchodziło go, że przechodzący obok ludzie patrzą na niego dziwnym wzrokiem. Liczyło się dla niego jedynie to, by przetrwać najbliższe chwile. Tylko tyle.
- Justin! - Słysząc przerażony głos swojej matki, chłopak zerwał się na równe nogi.
- Mamo...
- Gdzie jest Jazzy?
- Na... na oddziale intensywnej terapii.
- Zaprowadź mnie tam.
Szli ramię w ramię długim korytarzem, który prowadził do znienawidzonej już przez Justina, przestronnej sali, gdzie zimny, wywołujący dreszcze, obrzydliwy oddech Śmierci wyczuwalny jest na gołej skórze, niczym podmuch chłodnego, jesiennego wiatru.
Justin zaciskał obie ręce w pięści, starając się powstrzymać targające nim emocje. Musiał być silny. Musiał zatrzymać w sobie chęć rozpłakania się jak dziecko i być oparciem dla swojej matki, która w tym momencie potrzebowała go najbardziej. Jednak gdy tylko stanęli przed szybą w dużych, ciężkich drzwiach, na twarzy Pattie wymalowała się dezorientacja, Justin natomiast przysunął do ust pięść, zaciśniętą tak mocno, że knykcie jego palców zbielały, a rozświetlone łzami, brązowe tęczówki przykrył powiekami.
- Co się dzieje, Justin? Gdzie jest Jazmyn? - Chociaż z całych sił starała się zapanować nad swoim głosem, nie mogła powstrzymać niespokojnego drżenia i nutki paniki, gdy wymawiała imię swojej córeczki.
- J-jeszcze przed chwilą tu była. Przysięgam, że leżała na tamtym łóżku!
Nie było jej. Nie było jego maleńkiej siostrzyczki. Przy łóżku, na którym jeszcze chwile temu leżała Jazzy, nadal stał zapakowany w przezroczystą reklamówkę kartonik z różowymi bucikami dziewczynki. Ale po niej nie było ani śladu. Justin spodziewał się najgorszego, czuł to. Nie mogąc nad sobą zapanować, po prostu wybiegł z oddziału, w kilku susach pokonał schody, a następnie odległość dzielącą go od wyjścia i stanął na mokrym, zimnym betonie przed budynkiem szpitala.
Padał deszcz i spadające na jego wilgotne policzki krople, mieszały się ze łzami, których wylał tego dnia już wiele. Zbliżał się wieczór, słońce chyliło się ku zachodowi, mieniąc niebo w kolorach różu i pomarańczu, ludzie przystawali, by w s pokoju przyjrzeć się temu pięknemu widokowi, a Justin znów biegł. Biegł przed siebie, nie zważając na wołania matki, ani na deszcz, moczący jego ubranie. Chciał tylko znaleźć się jak najdalej od wszelkiego zła świata, które na każdym kroku spotyka i, z którym nie miał sił już walczyć, nieświadomie pędząc do samego centrum bólu i cierpienia. Po drodze zahaczył jeszcze o mały sklepik spożywczy, gdzie za resztę pieniędzy kupił półlitrową butelkę czystej wódki. Nie zastanawiał się, dlaczego nie pytając o okazanie dowodu, sprzedali alkohol nieletniemu, nie przejmował się tym, że gdyby przyłapali go piciu w miejscu publicznym, mógłby mieć kłopoty. Chciał po prostu w końcu przestać czuć. Chciał przejść w stan odrętwienia i odciąć się w końcu od myśli u uczuć, które niszczyły go od środka i niczym przytwierdzona do kostki kotwica, ciągnęły na samo dno.
W końcu stanął na trzecim peronie opuszczonego dworca. Właśnie tam, gdzie wszystko się zaczęło. Właśnie tam, gdzie chciał to wszystko skończyć.
~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~
Witam po długiej przerwie!
ugh, wstyd mi za siebie:')
rozdział chyba trochę krótki i smutny, sama się wzruszyłam pisząc te ostatniej sceny i poleciało kilka łez:")
Napiszcie w komentarzu, co sądzicie o rozdziale! <3
ask.fm/trzymiesiące