niedziela, 21 czerwca 2015

Rozdział 5. Domestic issues



Wiejski krajobraz zawsze działał kojąco na zmysły Blair. 

Czasami wystarczało jej tylko jedno spojrzenie na przebijające się przez domki promienie słońca, oświetlające rozległe równiny pól, by rozdygotane serce ponownie odnalazło swój miarowy rytm.
- Jest pięknie - szepnęła, kuląc się na tylnym siedzeniu samochodu, wiedząc, że jej głos zniknie wśród dźwięków płynącej z radia muzyki, zanim jej ojciec je usłyszy.
Dalej mknęli pokrytą asfaltem drogą, dopóki Robert nie zwolnił pojazdu, by skręcić w jedną z podrzędnych uliczek, prowadzących w głąb miasteczka. Serce nastolatki zabiło mocniej, gdy zobaczyła zielony, terenowy samochód, stojący na podjeździe przed domem babci Donny, a jej usta rozciągnęły się w jeszcze szerszym uśmiechu. Kiedy tylko auto zatrzymało się, wyskoczyła z niego i z impetem zatrzasnęła za sobą drzwiczki, by niemal w biegu dotrzeć do dużych, drewnianych drzwi frontowych, które otworzyła bez pukania.
- Już jesteśmy!
- Blair! - z jednego z pokoi dało się usłyszeć radosny, dziecięcy krzyk, a potem dwoje małych bliźniaków przybiegło na przywitanie ukochanej kuzynki.
- Cześć Nikki, cześć Bryan! Boże, jacy wy już duzi jesteście!
Przytuliła ich oboje i wstała, by przywitać się ze stojącą obok matką dzieci.
Annie, jej ciocia, była starsza od Blair o siedem lat, ale obie traktowały się jak siostry. Chociaż brat kobiety z natury był człowiekiem nerwowym, wręcz agresywnym, ona na co dzień odznaczała się niezwykłą łagodnością, a delikatny uśmiech, który wiecznie gościł na jej ustach, sprawiał, że po dnie serca rozprzestrzeniało się niezidentyfikowanego źródła ciepło. Blair sprawnie ominęła roześmiane dzieci i bez słowa owinęła ręce wokół szczupłej szyi kobiety, a po jej policzkach popłynęła pojedyncza, słodka łza. 
- Aż tak bardzo się za mną stęskniłaś, kochanie? 
- Jeszcze bardziej, niż mogłoby ci się wydawać, Annie. Za tobą, za dzieciakami i za... właśnie! Gdzie jest babcia?! - nagle oderwała się od ciotki i rozejrzała na boki w poszukiwaniu Donny. 
- Za tobą, Robaczku.
W momencie, kiedy Blair rzuciła się w ramiona ukochanej babci, do domu wszedł Robert, niosąc w rękach bagaże.
- Może zamiast się obściskiwać ze wszystkimi, byś mi pomogła, Blair? Na to jeszcze przyjdzie pora. - Rodzinną sielankę przerwał ostry głos ojca nastolatki. 
Czar prysł. Blair powoli odsunęła się od swojej babci, odwracając się w prawą stronę, by spojrzeć na ojca. Pech chciał, że bystry wzrok Donny od razu wychwycił przykryte pod makijażem sine przebarwienie na lewym policzku nastolatki. Kobieta jednak nie odezwała się ani słowem, jedynie jej usta zacisnęły się w równą, wąską linię, spojrzenie stało się puste, niemal zimne, a dłonie nieznacznie zacisnęły się w pięści. 
- Blair... - szepnęła kobieta.
- Nie teraz, mamo. Blair, twoja torba jest w bagażniku. 
Dziewczyna całym sercem pragnęła jednocześnie przytulić się do babci i wypłakać całą swoją złość i wszystkie negatywne emocje w ramię staruszki, a także wyładować je na ojcu, rzucając w jego kierunku obelgi i wyzwiska, jakimi zwracał się do niej od lat. Jednak zatrzymała w sobie chęć pokazania światu, że także ma uczucia i ze spuszczoną głową wyszła na zewnątrz i wyjęła swój bagaż z samochodu. Tak, jak oczekiwał tego od niej tata. Wiedziała, że dzisiejszego wieczoru czeka ich zaaranżowana przez babcię rozmowa o agresji Roberta, która jak zwykle skończy się tak samo. Wzięła więc jeden, głęboki wdech, zanim ponownie z uśmiechem na ustach przekroczy próg domu babci i spędzi resztę popołudnia na stwarzaniu pozorów szczęścia i wymuszaniu beztroskiego śmiechu. 



***

Justin szedł prosto przed siebie z małym uśmiechem na ustach oraz swoją małą siostrzyczką na rękach, dopóki nie stanął przed wejściem jednego ze sklepów obuwniczych, ozdobionym kolorowym szyldem z napisem "wyprzedaż". Pozwolił malutkiemu ciałku siedmioletniej Jazzy osunąć się lekko na ziemię, sam zaś pchnął duże, białe drzwi, wchodząc do środka. Wnętrze sklepu było bardzo duże i przestronne, mimo gromadzących się tam tłumów ludzi, skuszonych dobrą reklamą. Jazmyn od razu chwyciła Justina za rękę i pociągnęła między ludzi tak, że zdążył tylko w pośpiechu złapać rączkę jednego, ze stojących przy wejściu koszyków. Jej oczy świeciły się nieznanym dotąd nawet jej szczęściem, które powodowało uśmiech na ustach chłopaka, jednocześnie sprawiając, że ogarniał go niewyobrażalny smutek. Widząc, jak jego siostra chwyta w rączki stojący na kartonikach różowy bucik i wpatruje się w niego, jak w najpiękniejszy na świecie obrazek ze świadomością, że za chwilę będzie mogła stąpać w takich ulicami Nashville, miał ochotę się rozpłakać, niczym małe dziecko. Taki widok łamał mu serce, chociaż widział prawdziwy, szeroki uśmiech na twarzy dziewczynki, która w końcu dostanie wymarzone buciki. Takie, jakie nosiły jej koleżanki. Takie, w jakich biegała po łące z rodziną u boku w swoich najpiękniejszych snach. Takie, o jakie od lat prosiła mamusię, oraz na jakie nigdy nie było ich stać.
Justin każdego dnia ciężko pracował na to, by w przyszłości dostać porządną pracę i ze swojej pensji utrzymywać siebie oraz matkę. To było jego marzeniem, celem, do którego dążył. 
Mrugnął kilka razy, by pozbyć się łez z oczu i ułożył swoje usta w delikatny uśmiech. Odwrócił się, by pójść w stronę kasy i uszedł kilka kroków, zanim ponownie spojrzał w stronę swojej siostrzyczki. Wtedy jednak momentalnie zbladł,  jego uśmiech zniknął z twarzy, a pojedyncza, ciężka łza potoczyła się wzdłuż policzka i skapnęła z brody na wypolerowaną, pokrytą kafelkami w kolorze kości słoniowej, podłogę. Nie mógł poruszyć swoim ciałem ani wydusić z siebie choćby słowa. Nawet oddech ugrzązł mu w gardle podczas wdechu i nie dotarł do płuc, które nagle zaczęły domagać się tlenu. Justin nie mógł go jednak im dostarczyć. Nie mógł zrobić nic, tylko wpatrywał się tępo w ciałko swojej młodszej siostry, leżące na ziemi. W jej rozłożone ręce i ugięte w kolanach nogi. W przymknięte powieki i rozchylone usta, z których nie uchodził żaden oddech. Nagły impuls, którym był krzyk obcej kobiety, wołającej pozostałych klientów, by powiadomili pogotowie, pchnął go, by gwałtownie wciągając powietrze, podbiec do nieprzytomnej Jazmyn i chwycić w swoje duże dłonie, malutką główkę dziewczynki. Próbował przywrócić jej sercu naturalne tępo, zmusić jej płuca do przyjmowania powietrza, które regularnie wtłaczał w jej usta, jednak ona nadal pozostawała nieprzytomna i nie dawała oznak życia. Łzy chłopaka moczyły różową bluzeczkę dziewczynki, kiedy tulił do siebie jej ciałko, błagając, by był to tylko okropny sen. Pogotowie przyjechało kilka minut później i zabrało ze sobą Jazzy, zapewniając go, że zrobią wszystko, co w ich mocy, by uratować jego siostrę, Justina jednak nadal nie opuszczało wrażenie, że pomoc przyjechała za późno. Zanim wybiegł ze sklepu prosto do najbliższego szpitala, chwycił w obie ręce karton z pasującymi na Jazmyn bucikami i podszedł z nim do kasy, gdzie zapłacił należytą kwotę. Dopiero wtedy, trzymając mocno przezroczystą reklamówkę, w biegu wydostał się ze sklepu.
Na zewnątrz świeciło jesienne słońce, wprawiając w błogi nastrój wszystkich przechodniów, którzy jakby nie zauważali rozlegającego się na ich oczach dramatu i uśmiechali się delikatnie. 
A Justin biegł. Biegł, ile sił, by jak najszybciej móc znaleźć się przy swojej chorej siostrzyczce. Jej serduszko nigdy nie pracowało tak, jak pracować powinno. Już w wieku kilku lat poddana była poważnej operacji, która nie przyniosła skutku, a teraz jedyną nadzieją był przeszczep, transplantacja jednego z najważniejszych organów człowieka. Niestety jak dotąd nie znaleziono dawcy. Nie znaleziono wśród martwych dzieci takiego, którego serce mogłoby zabić ponownie w klatce malutkiej Jazmyn Bieber. 
Zarówno Pattie jak i Justin zdawali sobie sprawę z tego, że aby Jazzy mogła żyć, jakieś dziecko musi umrzeć. By uratować jedno małe istnienie, Bóg musi przyczynić się do krzywdy i cierpienia wielu innych. Każdego ranka budzili się z tą świadomością i również z nią kładli się wieczorem spać. Każdego dnia walczyli z myślą, że ten dzień może być jej ostatnim dniem, że nim się spostrzegą, będzie za późno. Dlatego też Justin płakał, biegnąc w stronę najbliższego szpitala, a choć płakał w swoim życiu dużo, te łzy najbardziej paliły jego skórę i, mimo że słone, przynosiły w ustach gorzki posmak żalu i rozpaczy. Oczami wyobraźni widział siebie stojącego nad wykopanym w ziemi dołem, na dnie którego leżała malutka trumienka, idealnie dopasowana do ciałka Jazzy. Widział ją martwą, a ten widok łamał mu serce. Czuł prawdziwy ból, jakby ktoś wbijał mu w bijące serce ostry sztylet, który następnie kilkukrotnie przekręcił wokół jego osi. W końcu ból był tak silny, że chłopak na środku ulicy upadł bezsilnie na kolana, a obie ręce oparł na zimnym, szarym betonie. Całe ciało Justina drżało, a z jego ust uchodziło ledwie słyszalne łkanie. Łzy sunęły wzdłuż jego nienagannie prostego nosa i skapywały na ziemie, tworząc niewielką plamę słonej cieczy. Ocknął się dopiero, kiedy usłyszał pisk opon oraz donośny dźwięk kilkakrotnie naciśniętego klaksonu. Ociężale wstał z ziemi i usunął się z drogi, by nie przeszkadzać w jeździe reszcie kierowców, po czym przetarł twarz obiema dłońmi, przytrzymując je na dłużej przy oczach. Jedynie siłą woli zmusił nogi, by ponownie zaczęły prowadzić go w jedyne miejsce na ziemi, w którym tak bardzo pragnął się nie znaleźć. Justin bał się szpitali. Bał się sterylnie czystych pomieszczeń, białych ścian i zapachu środków odkażających. Bał się szpitali, bowiem tam najbardziej czuć na skórze dotyk zimnej dłoni Śmierci. To tam obudził się po śmierci Jeremy'ego, gdy zażył zbyt dużą ilość środków przeciwbólowych, by złagodzić ból po stracie ojca. Tam także spędził wiele męczących godzin zaraz po pierwszym omdleniu jego malutkiej siostrzyczki oraz podczas jej długotrwałej operacji, która ostatecznie i tak nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. Teraz natomiast miał tam wrócić, by ponownie ujrzeć swoją siostrę w najlepszym wypadku nieprzytomną w jednej ze szpitalnych sal. Poczuł, jak treści jego żołądka cofają się z powrotem do gardła na myśl, co byłoby w najgorszym razie. 
- Proszę - jęknął pod nosem, kierując swoje słowa w stronę nieba. 
Wziął jeszcze jeden głęboki wdech i wszedł przez rozsuwane drzwi na szpitalny oddział ratunkowy. Przepchnął się przez stojących w kolejce ludzi, a w końcu zacisnął obie dłonie na blacie recepcji.
- Przywieźli tutaj nieprzytomną Jazmyn Bieber!
- Proszę ustawić się w kolejce i spokojnie czekać na swoją kolej.
- Jazmyn Bieber - nalegał. - Siedem lat, malutka, brązowe włosy, śliczna. Nieprzytomna. Choruje na serce - wymieniał, dopóki recepcjonistka nie uległa z ciężkim westchnieniem.
- Jest pan kimś z rodziny?
- Bratem - odpowiedział, poważnym wzrokiem wpatrując się w twarz młodej kobiety, która spuściła swoje spojrzenie z chłopaka na stojący przed nią monitor. Była bardzo ładna, jednak Justinowi przez myśl nie przeszło, by w takiej chwili patrzeć na nią w ten sposób. Teraz liczyła się tylko Jazzy.
- Dobrze. Niech pan szuka na oddziale intensywnej terapii. Schodami na pierwsze piętro, potem korytarzem w prawo i prosto.
- Dziękuję.
- Jeszcze jedno. Czy jest pan pełnoletni?
- Nie, mam dopiero osiemnaście lat.
- W takim razie proszę powiadomić rodziców.
- Dobrze. Do widzenia. - Pożegnał się i ruszył biegiem we wskazanym kierunku. 
Jego ręce drżały, gdy wbiegał po dwa schodki na pierwsze piętro Saint John's Hospital w Nashville. Pchnął podwójne, ciężkie drzwi, prowadzące na OIOM i zatrzymał się dopiero przed wejściem na salę, w której na ułożonych w rzędzie łóżkach leżeli podłączeni do aparatury, nieprzytomni pacjenci szpitala. Już stąd słychać było rytmiczne pikanie maszyn, a te jako jedyne przerywały wypalającą w uszach dziury, ciszę. 
Justin stanął przed samymi drzwiami i przyłożyło obie dłonie do szyby, przez którą miał idealny widok na stojące na środku łóżko. To właśnie na nim leżała Jazmyn. Jej malutkie ciałko niemal tonęło w cienkiej pościeli, jaką była przykryta. 
- W czymś panu pomóc? - Zza jego pleców wychylił się starszy mężczyzna w lekarskim kitlu. 
- J-ja... - odchrząknął i przełknął głośno ślinę. - Ta dziewczynka... - wskazał palcem na siostrzyczkę - to moje siostra, ona... co z nią? 
- Ratownikom udało się przywrócić jej pracę serca, ale nadal nie oddycha. Cały czas monitorujemy jej funkcje życiowe. Jej stan jest raczej stabilny, ale wszystko zależy od tego, jak przeminie ta doba.
- Czy... mógłbym do niej wejść - zapytał i z całych sił starał się powstrzymać cisnące się do oczu łzy, gdy zobaczył współczucie w oczach lekarza.
- Nie jest to najlepszy pomysł. Jak mówiłem, jej stan jest stabilny, ale to jeszcze dziecko, dlatego jest narażona na większe niebezpieczeństwo. 
- Proszę. Tylko na moment.
- Dobrze, ale tylko na minutę. Nie więcej.
- Dziękuję.
Wszedł przez kolejne drzwi na salę i stanął przy łóżku, na którym leżała malutka Jazzy. Była taka spokojna, jej twarzy nie pokrywała ani jedna drobna zmarszczka, wyglądała na pogrążoną w głębokim, niczym nie zmąconym śnie. Była jednak potwornie blada, a z jej ust wychodziła gruba rurka. Widok miliona kabeków przypiętych do jej klatki piersiowej przyprawiał Justina o mdłości i sprawiał, że jedyne, o czym marzył, to chwycić siostrzyczkę w ramiona i zabrać ją stąd jak najdalej. Zamiast tego usiadł na stojącym obok łóżka krześle i zamknął w swojej dużej dłoni, malutką, zimną rączkę Jazzy. 
- Jazzy - zaczął, a jego głos wydawał się teraz nienaturalnie wysoki i rozedrgany. Brązowe oczy chłopaka zaszkliły się, a po chwili wzdłuż jego policzka popłynęła pierwsza łza. - Kochanie, błagam. Nie możesz nas teraz opuścić. Jesteś taka malutka, tak wiele jeszcze przed tobą. Musisz... musisz być silna. Proszę... - zapłakał, ściskając lekko jej dłoń. - Wytrzymaj jeszcze trochę. Dasz radę, Jazzy. Wierzę w ciebie. Tylko proszę, błagam, nie odchodź. Twoje serduszko może jeszcze bić, jeśli je ładnie poprosisz. Musisz... musisz jeszcze założyć te różowe buciki, które ci kupiłem. Tylko... tylko otwórz oczka, dobrze? Otwórz oczka i powiedz, że jesteś tu, przy mnie. Że mnie nie opuścisz. Nie zostawisz mnie, tak jak tata, prawda? - Łkał, jak małe dziecko, nie mogąc już zapanować nad sobą i swoimi słowami. - Nie możesz mi tego zrobić, Jazmyn. Nie możesz tego zrobić mamie. Wiem, że jeżeli od nas odejdziesz, on będzie miał cię pod swoją opieką, ale... nie możesz odejść. Po prostu nie możesz! Musisz zostać i pokazać, że jesteś duża, silną dziewczynką, rozumiesz? Powiedz, że rozumiesz. Powiedz to! 
Zacisnął mocno powieki i zakrył obiema dłońmi twarz. Jego ciało trzęsło się, a on płakał, łkał tak głośno i tak żałośnie, że przebywające na sali pielęgniarki, musiały wyjść, by opanować również swoje emocje. 
Wtedy stało się coś, czego nikt nigdy by nie przypuszczał. Równomierne pikanie urządzenia, monitorującego pracę serca dziewczynki, zamieniło się w jeden, długi pisk. Serce Jazmyn Bieber stanęło. Krew w jej żyłach przestała krążyć. Jedynie klatka piersiowa dziewczynki cały czas unosiła się i opadała w równym tempie, jednak wtłaczane przez maszynę powietrze zatrzymywało się w płucach i uchodziło z nich. Tlen nie docierał już do komórek. Jazzy umierała. Malutka, ukochana siostrzyczka Justina umierała, a on nie mógł zrobić nic, by ją uratować. 
W jednej sekundzie wokół łóżka Jazmyn zgromadzili się lekarze i pielęgniarki, w drugiej natomiast, dwie drobne kobiety odciągały Justina od siostrzyczki. Nie miały jednak wystarczająco siły, by wyprowadzić go z sali. Chłopak nie panował nad sobą. Krzyczał, zalewał się łzami i błagał lekarzy, by coś zrobili, by pomogli dziewczynce. Nie słuchał tego, co do niego mówili. Nie słuchał ich próśb, by opuścił salę dobrowolnie. Nieświadomie przyczyniał się do opóźnienia akcji ratunkowej, ale on chciał tylko, by jego siostrzyczka była bezpieczna. By była żywa. 
Z szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w scenę przed sobą, gdzie dwoje lekarzy próbowało za pomocą defibrylatora przywrócić akcję serca dziewczynki. Widząc, jak wskutek kolejnych impulsów elektrycznych przez ciało siedmiolatki przechodzi wstrząs, opadł na kolana i ponownie zapłakał głośno, modląc się w duszy o życie dla swojej siostrzyczki.


Boże, proszę. Błagam. Niech Jazzy żyje. Ona musi jeszcze żyć. Proszę, Ojcze, przywróć jej życie. Nie zabieraj jej do siebie. Jeszcze nie teraz. Nie jestem na to gotowy. Nie jestem gotowy, by stracić kolejną ważną dla mnie osobę, kiedy nadal nie pogodziłem się z utratą pierwszej. Nie możesz mi jej zabrać. Ona jest za mała by umierać. Ma dopiero siedem lat. Nie może odejść. Nie może mi tego zrobić. Ty, Boże, nie możesz mi tego zrobić! Czym tak bardzo zawiniłem? Za jakie grzechy przyszło mi teraz płacić? Pragnę tylko w końcu zaznać szczęścia, spokoju. Nie zabieraj mi mojego jedynego powodu do uśmiechu, Ojcze. Jak zniesie to Jaxon? Jak miałbym wytłumaczyć mu, że więcej nie zobaczy swojej starszej siostry? Jak miałbym powiedzieć mamie, że straciła jedyną córeczkę? Jak mam utrzymać ich przy życiu, skoro nie potrafię utrzymać samego siebie? Powiedz mi, Boże, jak mam to zrobić? Już teraz nie radzę sobie z własnymi problemami. Nie daję już rady. Jeśli mi ją zabierzesz... jeśli zabierzesz mi moją siostrzyczkę... nie poradzę sobie bez niej, Boże. Upadnę na samo dno, z którego nie uda już mi się podnieść. Dołączę do niej, do ojca, do Ciebie, Boże. Zostawię mamę i Jaxona, chociaż tak bardzo chciałbym przy nich zostać. Nie widzę sensu, by każdego dnia budzić się, skoro już więcej miałbym nie usłyszeć jej dźwięcznego śmiechu, nie zobaczyć iskierek w jej dużych, brązowych oczach. 

Proszę Cię, Boże. 
Spełnij moją ostatnią prośbę.
Amen.


Sala, która jeszcze przed chwilą wypełniona była hałasem i paniką, teraz wydawała się nienaturalnie cicha i spokojna. Justin nadal widział lekarzy, krążących wokół ciałka malutkiej Jazzy, nie słyszał jednak słów, które wymieniali między sobą. Nie słyszał dźwięków maszyn. Nie słyszał nic. Nic także nie czuł. Mógł tylko patrzeć przed siebie, choć również obraz przed nim rozmazywał mu się z każdą sekundą bardziej. Nieświadomy tego, co się wokół niego dzieje, w końcu pozwolił się wyprowadzić dwóm pielęgniarkom. Kobiety z trudem radziły sobie z niemal bezwładnym ciałem osiemnastolatka, dlatego wspólnymi siłami posadziły go na stojącym najbliżej spośród rzędu krzeseł ustawionych jeden przy drugim na korytarzu. Jedna z nich gdzieś pobiegła, po chwili jednak wróciła z plastikowym kubeczkiem wody w ręce, który podała chłopakowi. Ten jednak nie zareagował. W uszach nadal dźwięczały mu słowa modlitwy. Jedyne, czego pragnął to znów usłyszeć głos swojej malutkiej siostrzyczki. Móc znowu przytulić do siebie jej ciałko i usłyszeć jej bijące serduszko. 

- Ma pan na imię Justin, prawda? - Słyszał przyjazny głos pielęgniarki, ale wydawał się on tak odległy, jakby stała bardzo daleko. Kiwnął jednak nieznacznie głową. Tylko na tyle było go stać. Tylko tyle był w stanie zrobić. 
- Justin, musisz być silny, słyszysz? Z twoją siostrą będzie wszystko dobrze, uratują ją. To bardzo dobrzy lekarze, kardiolodzy, obiecuję, że zrobią wszystko, co  ich mocy, by ją uratować. Słyszysz mnie, Justin? Słyszysz mnie? Justin?
- Ona... - odezwał się w końcu słaby głosem. - Ona potrzebuje nowego serduszka. Czekamy już tak długo. Ponad trzy lata. Boje się, że to za długo. Że jej serce nie wytrzymało. Wie pani... chciałem spełnić jej marzenie. Poszliśmy razem kupić jej wymarzone, różowe buciki. Tak bardzo się cieszyła, a mi chciało się płakać. Nie przelewa się na w domu. Od jakiegoś czasu pracuję w weekendy i odłożyłem pieniądze specjalnie, by kupić jej te cholerne buty! Ona... ona chyba za bardzo się cieszyła. To chyba zbyt dużo emocji i... jej serduszko nie wytrzymało tego. Odwróciłem się tylko na moment, a kiedy spojrzałem na nią ponownie, ona już leżała na ziemi. Nie oddychała. Nie wiedziałem co zrobić, tak bardzo się bałem. Jeśli ją stracę... nie. To nie może się wydarzyć, nie mogą mi jej zabrać. Nie mogą mi zabrać mojej małej siostrzyczki!!! 
- Justin, nie płacz. Będzie dobrze, zobaczysz. Masz, napij się wody. Uspokój się. 
O dziwo kojący głos pielęgniarki zdziałał cuda i już po chwili Justin przestał płakać. Oddychał spokojnie, równomiernie i chyba udało mu się odzyskać trzeźwy umysł, bo nagle zerwał się na równe nogi i spojrzał na obie kobiety szeroko otwartymi oczami.
- Mama... muszę zadzwonić do mamy. Muszę jej powiedzieć... - wziął głęboki oddech i wstrzymał powietrze w płucach, dopóki nie udało mu się chwilowo uspokoić. - Skąd mógłbym zadzwonić? 
- Przy recepcji jest telefon.
Ładnie podziękował i pewnym krokiem ruszył we wskazanym przez pielęgniarkę kierunku. Zobaczył go od razu. Wisiał na ścianie zaraz obok blatu recepcji. Justin natychmiast do niego podszedł i chwycił dużą słuchawkę, zanim ktokolwiek mógł go wyprzedzić. Wybrał znany na pamięć numer komórki matki i czekał. Po pierwszym sygnale jego prawa stopa zaczęła wystukiwać na podłodze znany tylko sobie rytm. Jeszcze przed drugim sygnałem, przyłożył palec wskazujący do ust i zaczął ogryzać niewidzialne skórki. Chciał, by jego mama odebrała od razu i każdy kolejny ułamek sekundy dłużył mu się niemiłosiernie. Pattie odebrała chwilę po drugim sygnale.
- Halo?
- Mamo?
- Justin? Coś się stało? Skąd dzwonisz?
- Mamo... jestem w szpitalu. Jazzy... ona...
- Matko boska, co się stało? W którym szpitalu jesteś? Zaraz tam będę.
- Saint John's Hospital przy piątej alei. 
- Czekaj na mnie, za chwilę tam będę.
- Mamo...
- Słucham cię, synku?
- Boję się.
- Ja też się boję, Justin. Ja też...
Rozłączył się. Nie chciał, by słyszała, jak płacze, chociaż sam słyszał, jak co chwilę pociągała nosem. Osunął się po ścianie na podłogę, starając się zachować jasność umysłu. Musiał zaczekać na matkę i zaprowadzić ją na oddział intensywnej terapii, gdzie miał nadzieję, że uratują życie Jazmyn. Nie panował nad łzami, które stale sunęły po jego mokrych policzkach i skapywały na poplamioną już koszulkę. Nie obchodziło go, że przechodzący obok ludzie patrzą na niego dziwnym wzrokiem. Liczyło się dla niego jedynie to, by przetrwać najbliższe chwile. Tylko tyle.
- Justin! - Słysząc przerażony głos swojej matki, chłopak zerwał się na równe nogi. 
- Mamo...
- Gdzie jest Jazzy?
- Na... na oddziale intensywnej terapii.
- Zaprowadź mnie tam.
Szli ramię w ramię długim korytarzem, który prowadził do znienawidzonej już przez Justina, przestronnej sali, gdzie zimny, wywołujący dreszcze, obrzydliwy oddech Śmierci wyczuwalny jest na gołej skórze, niczym podmuch chłodnego, jesiennego wiatru.
Justin zaciskał obie ręce w pięści, starając się powstrzymać targające nim emocje. Musiał być silny. Musiał zatrzymać w sobie chęć rozpłakania się jak dziecko i być oparciem dla swojej matki, która w tym momencie potrzebowała go najbardziej. Jednak gdy tylko stanęli przed szybą w dużych, ciężkich drzwiach, na twarzy Pattie wymalowała się dezorientacja, Justin natomiast przysunął do ust pięść, zaciśniętą tak mocno, że knykcie jego palców zbielały, a rozświetlone łzami, brązowe tęczówki przykrył powiekami.
- Co się dzieje, Justin? Gdzie jest Jazmyn? - Chociaż z całych sił starała się zapanować nad swoim głosem, nie mogła powstrzymać niespokojnego drżenia i nutki paniki, gdy wymawiała imię swojej córeczki.
- J-jeszcze przed chwilą tu była. Przysięgam, że leżała na tamtym łóżku! 
Nie było jej. Nie było jego maleńkiej siostrzyczki. Przy łóżku, na którym jeszcze chwile temu leżała Jazzy, nadal stał zapakowany w przezroczystą reklamówkę kartonik z różowymi bucikami dziewczynki. Ale po niej nie było ani śladu. Justin spodziewał się najgorszego, czuł to. Nie mogąc nad sobą zapanować, po prostu wybiegł z oddziału, w kilku susach pokonał schody, a następnie odległość dzielącą go od wyjścia i stanął na mokrym, zimnym betonie przed budynkiem szpitala. 
Padał deszcz i spadające na jego wilgotne policzki krople, mieszały się ze łzami, których wylał tego dnia już wiele. Zbliżał się wieczór, słońce chyliło się ku zachodowi, mieniąc niebo w kolorach różu i pomarańczu, ludzie przystawali, by w s pokoju przyjrzeć się temu pięknemu widokowi, a Justin znów biegł. Biegł przed siebie, nie zważając na wołania matki, ani na deszcz, moczący jego ubranie. Chciał tylko znaleźć się jak najdalej od wszelkiego zła świata, które na każdym kroku spotyka i, z którym nie miał sił już walczyć, nieświadomie pędząc do samego centrum bólu i cierpienia. Po drodze zahaczył jeszcze o mały sklepik spożywczy, gdzie za resztę pieniędzy kupił półlitrową butelkę czystej wódki. Nie zastanawiał się, dlaczego nie pytając o okazanie dowodu, sprzedali alkohol nieletniemu, nie przejmował się tym, że gdyby przyłapali go piciu w miejscu publicznym, mógłby mieć kłopoty. Chciał po prostu w końcu przestać czuć. Chciał przejść w stan odrętwienia i odciąć się w końcu od myśli u uczuć, które niszczyły go od środka i niczym przytwierdzona do kostki kotwica, ciągnęły na samo dno. 
W końcu stanął na trzecim peronie opuszczonego dworca. Właśnie tam, gdzie wszystko się zaczęło. Właśnie tam, gdzie chciał to wszystko skończyć.



~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~

Witam po długiej przerwie!
ugh, wstyd mi za siebie:')
rozdział chyba trochę krótki i smutny, sama się wzruszyłam pisząc te ostatniej sceny i poleciało kilka łez:")

Napiszcie w komentarzu, co sądzicie o rozdziale! <3


ask.fm/trzymiesiące



czwartek, 4 czerwca 2015

Rozdział 4. The main source of pain

Minął bardzo długi, męczący tydzień, w którym największą atrakcją szkolną było poniżanie Justina.

*flashback*
Chłopak odzyskał przytomność niedługo po upadku ze schodów, skończonym drobnymi stłuczeniami. Obudził się w samotności w ciemnym pomieszczeniu. Schowek na miotły, w którym Mike wraz z kolegą schowali ciało nieprzytomnego chłopaka, mieścił się w piwnicy, gdzie czas spędzały jednie sprzątaczki i woźny. Tym razem jednak nie było nikogo. Z całych sił uderzał w drzwi z nadzieją, że ktoś go usłyszy. Jego lewa ręka niemiłosiernie go bolała, a przed oczami migotały mu czarne plamki, cały czas miał wrażenie, że jego głowa z każdą sekundą pulsuje coraz bardziej, a ciśnienie w niej wzrasta i za chwilę czaszka nie wytrzyma napierającego na nią nacisku i pęknie. W zasadzie czuł, jakby już pękła i teraz tylko pozostało czekać, aż całkowicie wybuchnie. Justin niewiele pamiętał z tego, co działo się przed upadkiem, ale wolał tego nie wiedzieć. Jedyne, co zdołał wychwycić spośród przebłysków pamięci, to perlisty śmiech Blair. Był tak prawdziwy i szczery, że na samo wspomnienie, Justina ścisnęło w żołądku.
Jeszcze raz uderzył mocno zaciśniętą w pięść prawą dłonią w drzwi.
- Pomocy! - krzyknął, a raczej wydarł się, czując jak powoli chwyta go panika.
Nie mógł dostrzec własnej dłoni, którą pomachał sobie przed twarzą z odległości wyciągniętej ręki. Czuł się również bardzo skrępowany przez otaczające go z każdej strony półki na chemikalia. W powietrzu unosił się drażniący nozdrza zapach środków czyszczących, w których składzie można było znaleźć całą tablicę Mendelejewa. Takie świństwa z pewnością nie są przeznaczone do wdychania przez młodego człowieka.
Kiedy poczucie słabości ponownie go ogarnęło, dźwięk przekręcania klucza rozniósł się po malutkim pomieszczeniu, a drzwi uchyliły się, ukazując niską starszą kobietę z nadwagą, ubraną w roboczy strój w postaci błękitnego fartuszka, pokrytego ciemnoniebieskimi kropkami. Na jej twarzy wymalowało się duże zdziwienie, gdy pochylający się dotąd Justin, jak rażony wyprostował się i nie racząc choćby na nią spojrzeć, wyminął ją i ruszył przed siebie. Nie przeszedł nawet pięciu kroków, a przed oczami pojawiła się ciemność, a on upadł ponownie na ziemię.
- Dzieciaku, wszystko w porządku? - Judith, bo tak miała na imię kobieta, podeszła do niego i pochyliła się na jego ciałem.
Justin miał otwarte oczy i był przytomny, choć trochę oszołomiony, a Judith nie wiedziała, czy ten szok wywołany był upadkiem, czy jego przyczyną. W ogóle nie zdziwiła się natomiast znalezieniem chłopaka w schowku na miotły. Można powiedzieć, że średnio trzy razy w tygodniu znajdowała zamkniętych w nim uczniów.
- Długo siedziałeś zamknięty w tym schowku? Powinieneś iść do higienistki. Myślę, że za dużo nawdychałeś się tych oparów i to cię tak otumaniło. - Chwyciła Justina za lewe przedramię, b pomóc mu wstać, na co chłopak syknął przeciągle i wyrwał rękę z jej uścisku. - No, no! Teraz, dzieciaku to ty musisz iść do higienistki. Już, wstawaj i marsz!
Gdy ociężale odchodził w kierunku gabinetu higienistki, kobieta klepnęła go w tyłek, by przyspieszyć jego ruchy. Nigdy nie lubiła ludzi powolnych.
Idąc przed siebie, Justin powoli przypominał sobie wydarzenia, przez które znalazł się w tym położeniu. Widział to wszystko, jak film, z położenia osoby trzeciej, natomiast odczuwał tak samo mocno, jakby przeżywał tamto spotkanie ponownie. Spojrzał na swoją koszulkę, a do oczu napłynęły mu łzy.
"Dlaczego...?"
*end of flashback*


Dzisiaj również nie było wspaniale, chociaż przyszedł kolejny weekend. Piątek kojarzy się ludziom z wolnością, brakiem obowiązków i ograniczeń, mimo że wciąż jest to dzień roboczy. Wielu naukowców twierdzi, iż społeczeństwo bardziej cieszy się z piątku niż z soboty, nigdy jednak nie wiadomo, ile spośród informacji, zamieszczonych w internecie, można uznać za prawdopodobne. 
Dla Justina nie był to jednak dzień wolności. Sam weekend stawiał przed nim kolejne obowiązki, wymagające systematyczności i pełnego zaangażowania. Każdy dzień tygodnia, był normalnym dniem, żaden nie miał dla niego większej wartości, wszystkie były równie okropne.
Ból nie zawsze jest taki sam. Czasem objawia się wewnątrz nas i oplata się wokół każdej cząsteczki naszego ciała, ciągnąc nas w dół, dopóki nie upadniemy w bezsilności. Bywa też taki, który chociaż delikatny, działa równie destrukcyjnie na naszą psychikę i mentalność, chociaż ciało nie daje żadnych oznak cierpienia. Jest jednak jeszcze jeden, ten, który nie daje Justinowi spać, nawiedza go w nocy i nie opuszcza nawet, gdy wzejdzie słońce. Ten ból, który ogarnia go całego, pochłania w swoje głębiny, nie ukazując przy tym żadnych zmian na zewnątrz.
Justin jako dziecko potrafił się uśmiechać, śmiać i zarażać innych blaskiem radości w oczach. Po śmierci ojca załamał się, ale wciąż umiał przywołać na twarz uśmiech. Teraz jednak, gdy w szkole średniej uderzyła w niego przykra rzeczywistość, uśmiech miał zachowany jedynie dla najbliższych, przed innymi nie potrafił już udawać. Wiedział bowiem, że swój smutek w każdym spojrzeniu przelewa na matkę, która po stracie ukochanego całe swoje życie poświęciła na wnoszeniu w życie dzieciom jak najwięcej radości i każda ich łza rani ją dwa razy bardziej. Niech chciał, by cierpiała, tak jak on. Nie zasłużyła sobie na to.
Lekcje skończyły się dzisiaj szybciej, z powodu ponownej nieobecności nauczyciela, dlatego też Justin wcześniej pojawił się w domu. Oczywiście nie zrezygnował z codziennej obecności na dworcu, przychodzenie tam przed powrotem do domu stało się dla chłopaka tradycją i przyzwyczajeniem. Musiał każdego dnia wylewać gorycz ze swoich myśli, na przemoczonej słonymi łzami, by móc wykrzesać na swych ustach uśmiech dla matki.
Jak wielkie zdziwienie namalowało się na twarzy Justina, gdy po naciśnięciu klamki w wiecznie otwartych drzwiach, te ani drgnęły. Kilka razy ponowił próbę ich otwarcia, zanim dotarło do niego, że jego mamy nie ma w domu, co było niemożliwe. Pattie miała bardzo sympatyczną szefową, z którą ustaliły grafik kobiety tak, by mogła rano żegnać swoje dzieci przed wyjściem do szkoły i witać je po ich powrocie.
Szatyn wyjął z kieszeni dżinsów klucze i otworzył nimi drzwi.
- Mamo?! - zawołał, wchodząc do środka. Kapcie Pattie ułożone były równiutko na podłodze, natomiast nigdzie nie było widać jej ulubionych czółenek, które znalazła na promocji w tanim sklepie obuwniczym i od razu się w nich zakochała. Również brązowy płaszczyk kobiety nie wisiał na wieszaku tam, gdzie jego miejsce.
Niemal biegiem przemierzył odległość dzielącą go od przedpokoju do kuchni. Na stole leżała złożona kartka papieru. Chłopak czym prędzej chwycił ją w obie ręce i prześledził oczami nakreślony równymi literami tekst. Rozpoznał w nim pismo matki.

Justin!
Synku, wiem, że zmartwi Cię moja nieobecność, ale mam nadzieję, że uspokoisz się, jak znajdziesz tę kartkę!
Mam ważne spotkanie kochanie, więc nie mogę być teraz w domu. Nie martw się. Jazzy i Jaxon są u pani Miller. Mógłbyś ich odebrać, jak wrócisz ze szkoły?
Na stole leżą pieniądze, chciałabym, byś zrobił zakupy i ugotował coś na obiad dla siebie i rodzeństwa. Przepraszam, że tego nie zrobiłam, ale jak tylko wróciłam do domu z pracy, od razu si przebrałam i musiałam wychodzić! Zdążyłam tylko napisać ten list!
Wiesz, że kocham Was najbardziej na świecie, Justin!
Mama <3

Na usta Justina mimowolnie wkradł się delikatny uśmiech. Zawsze wiedział, że Pattie była najlepszą mamą na świecie i nigdy tego zdania nie zmieni. To dzięki niej jest dobrym człowiekiem. I chociaż cierpi, zawdzięcza jej swoje życie.
Przed wyjściem przemył ręce i twarz chłodną wodą i schował do kieszeni kilka banknotów. Zbiegł po schodach na piętro niżej i zastukał kilkukrotnie do dużych, drewnianych drzwi mieszkania, w którym mieszkała pani Dominique Miller.
- Witaj, Justin. Pattie mówiła, że to ty odbierzesz dzieci – przywitał go irytująco wysoki głos sąsiadki.
- Tak... eem, przyszedłem po Jaxo i Jazzy. Mogę? - zawahał się na chwilę, niepewny na ile może sobie pozwolić w przypadku znikomych relacji z o wiele starszą od siebie kobietą.
- Proszę – odpowiedziała pani Miller i odsunęła się tak, by Justin mógł wejść do środka, nie zawadzając o jej pokaźnych rozmiarów brzuch i piersi.
Dzieci, gdy tylko usłyszały głos Justina, od razu przybiegły, by przywitać brata. Chłopak kucnął przed młodszym rodzeństwem i objął ich małe, drobne ciałka. Tylko przy nich potrafił się tak szczerze i szeroko uśmiechać. Tylko one dawały mu swą bezkresną, dziecięca radość, której tak bardzo mu teraz brakowało.
- Cześć, dzieciaki! Chcecie iść ze mną na zakupy? - zapytał, na co w odpowiedzi otrzymał entuzjastyczny krzyk Jaxona, którego ręce jak na zawołanie wystrzeliły do góry, a on sam wyprężył swoje ciało. Jazmyn jedynie zachichotała na zachowanie młodszego jedynie dwa lata braciszka. Wchodziła właśnie w ten wiek, kiedy mimo swojej dziecinności, uważała się za dorosłą i odpowiedzialną, przez co wiele razy czuła się zmuszona hamować w sobie beztroskie, dziecięce odruchy. Chciała być już tak duża, jak Justin. Starszy brat imponował jej swoją dojrzałością i traktowała go jako swojego najlepszego przyjaciela. Co prawda szatyn nie zwierzał się siostrzyczce ze swoich prawdziwych problemów, których jej malutka główka nie zdołałaby jeszcze pojąć, często jednak zwracał się do niej z błahostkami, które Jazzy traktowała bardzo poważnie. Ona natomiast powierzała mu swoje prawdziwe sekrety, takie jak to, że Eric pocałował ją w policzek. Dla dużych, siedmioletnich dziewczynek takie rzeczy mają duże znaczenie, większe niż lalki Barbie i Kucyki Pony.
- W takim razie... bardzo przepraszam za kłopot, pani Miller. Będziemy się już zbierać, co dzieciaki? - zwrócił się do rodzeństwa, które zgodnie pokiwało głowami. - No, to na co czekacie? Bierzcie swoje rzeczy i idziemy! Do widzenia.
Justin odetchnął lekko, gdy drzwi domu pani Dominique zamknęły się za nimi. Nie lubił rozmawiać z ludźmi, był bardzo nieśmiałym chłopakiem z aspołecznymi skłonnościami., jednak to okoliczności zmusiły go do przyzwyczajenia się do samotności. Teraz to cisza była jego przyjaciółką. 

               -Justin! – nastolatek usłyszał pisk swojej siostrzyczki, dochodzący zza regału. – Justin, chodź tu szybko!
               Zaniepokojony chwycił mocniej wózek na zakupy, w którego koszyku siedział spokojnie Jaxon i skierował się w stronę swojej siostry. Uspokoił się dopiero, kiedy zobaczył ją, stojącą na pomiędzy regałami, całą i zdrową. Wielkimi oczami przerzucała spojrzenie z niego na różowe paczuszki żelków.
               - Słonko, jeszcze trochę i zbankrutujemy przez te twoje słodkości i wizyty u dentysty – mruknął przez śmiech, ale wrzucił do kosza małe opakowanie słodkości.
Gdy wszystkie potrzebne produkty zostały wzięte, chłopak chciał już kierować się do kasy, jednak ponownie przerwał mu dźwięczny głosik Jazmyn, która z cudownym błyskiem w oku wpatrywała się stojącą na regale lalkę Barbie z zestawem pięknych sukni księżniczki.
               - Justin, spójrz jaka ona piękna. I jakie śliczne ma sukienki. Zawsze marzyłam, by moje lalki miały takie cudowne, balowe suknie, ale mam tylko te, które uszyła mi mamusia – dziewczynka mówiła bardzo cicho, jednak szatyn wyraźnie słyszał każde pojedyncze słowo, jakby szeptała mu je wprost do ucho.
               Było mu przykro, że nie może kupić siostrze wymarzonej lalki. Odliczał każdy grosz, by dane przez matkę pieniądze starczyły na niezbędne zakupy. Cena lalki znacznie przewyższała tę kwotę.
               - Nie dzisiaj, Jazmyn – szepnął, kucając przy siostrze i wziął jej drobne ciałko w ramiona. –Przepraszam.


***

Trzydziestosześcioletnia szatynka cała w skowronkach weszła po cichu do domu, trzymając w jednej dłoni swoje ukochanie beżowe czółenka. Jej syn na dźwięk przekręcającego się klucza w zamku, zerwał się na równe nogi i niemal podbiegł, by przywitać swoją matkę w progu. Dochodziła północ, a Justin przysypiał na fotelu w salonie w oczekiwaniu na rodzicielkę. Pierwszy raz zdarzyło się, że nie było jej w domu o tej godzinie i chłopak zaniepokoił się nie na żarty.
Pattie zamarła w pół kroku, zobaczywszy syna, który wpatrywał się w nią swoim pełnym emocji spojrzeniem brązowych tęczówek, niemal identycznych, jak tęczówki jego ojca, w których głębi lubiła zatapiać się godzinami jako nastolatka. Kobieta poczuła, jak po jej policzkach rozchodzi się typowe dla oznak zawstydzenia ciepło i była pewna, że Justin może widzieć jej dorodne rumieńce. Czuła się jak nastolatka, przyłapana przez rodziców na czymś nieodpowiednim. Tymczasem to ona była rodzicem, a jej syn nastolatkiem. Ich role się zamieniły, a ona miała ochotę zapaść się pod ziemię. Musiała jednak wziąć się w garść, zanim zostanie wyśmiana za swoją dziecinność przez dziecko.
- Justin? Nie śpisz jeszcze? - spytała, siląc się na opanowany, a nawet lekko zmęczony głos. 
- Czekałem na ciebie, mamo. Nigdy jeszcze tak późno nie wracałaś do domu, zmartwiłem się.
- Nie było o co, kochanie. Pisałam tobie, że wrócę późno.
- Nie pisałaś...
- Naprawdę?! Byłam pewna, że pisałam, musiałam zapomnieć. Przepraszam cię, Justin, ale jestem wykończona. Chciałabym położyć się już spać - powiedziała i wyminęła syna. 
Justin zrezygnowany wrócił do swojego pokoju. Wiedział, że matka nie powiedziała mu całkowitej prawdy. W zasadzie nie powiedziała mu nic i był pewny, że gdy tylko nadarzy się okazja, pociągnie ją za język. Czekała ich poważna rozmowa i Pattie zdawała sobie z tego sprawę. Bała się jednak, że to, co ma mu do powiedzenia, złamie jego kruche serce i tak już poważnie naruszone przez życie, przez los, który nigdy nie stał po jego stronie, i przez ludzi, spotykanych na każdym kroku, każdego dnia. O nich jednak młoda matka nie miała pojęcia. 

Następnego ranka Justina obudził silny ból głowy. Nie przejął się nim jednak, od pamiętnego wypadku podobne objawy zdarzały się dość często. Chłopak sprawdził godzinę na elektronicznym budziku, stojącym na półce obok łóżka i doszedłszy do wniosku, że za dziesięć minut będzie musiał wstać, zrezygnował z dalszej drzemki i uniósł się na łóżku.
               Justin nie miał telefonu, nie odczuwał także potrzeby jego posiadania. Wiedział, że i tak nie byłoby go stać na żaden ze smartfonów, którymi chwaliły się dzieciaki z jego szkoły.
               Gdy znalazł się w kuchni, czekało na niego przykryte miską śniadanie. Poza tym nie było nic. Drzwi do salonu, będącego jednocześnie sypialnią jego matki, pozostawał zamknięte, a zza szyby nie wydostawało się żadne światło. Oznaczało to, że Pattie wstała znacznie wcześniej, by zrobić synowi śniadanie, po czym wróciła do łóżka, by odespać ciężki wieczór. Tak przynajmniej tłumaczył to sobie Justin. Nie wiedział, że za zamkniętymi drzwiami Pattie siedziała na rozkładanym tapczanie i toczyła walkę z samą sobą. Wstała tylko dlatego, by nie minąć się z synem. Tylko ze wstydu.
               Nie myśląc o tym zbyt wiele, Justin skierował się do łazienki i wziął szybki prysznic. Woda ukoiła jego spięte ciało i poskromiła kłębiące się w głowie myśli. Chłopak z całych sił starał się skupić na pracy, do której zaraz będzie musiał iść.

               Była szósta trzydzieści, gdy wychodził z domu. Miał więc pół godziny na dojście do stacji paliw, mieszczącej się niedaleko jego domu, przebranie się w roboczy uniform i przygotowanie do pracy.
Ten dzień pracy był dla niego ważny. Dzisiaj miał bowiem odebrać od szefa swoją wypłatę, której znaczną część co miesiąc przeznaczał na pomoc matce. Czuł się zobowiązany do płacenia czynszu za mieszkanie, w którym spędził osiemnaście lat swojego życia.
Szatyn kiwnięciem głowy przywitał się z szewem i ruszył na zaplecze, gdzie znajdował się jego strój roboczy. Przebrał się od razu i nie marnując czasu ruszył do pracy, Zapowiadał się długi, ciężki dzień. Justin nie wiedział jednak jak bardzo ciężki dla niego będzie.


***
Tymczasem Blair zaspana zwlokła się z łóżka, rzucając gniewne spojrzenie na telefon, który grał niezwykle irytującą muzyczkę. Jeszcze poprzedniego wieczora, gdy nastolatka ustawiała ją jako budzik, wydawała się jej przyjemna, teraz natomiast jedyne, czego pragnęła, to jak najszybciej ją wyłączyć.
Dziewczyna odhaczyła ołówkiem kolejny dzień na wiszącym nad łóżkiem kalendarzu i uśmiechnęła się mimowolnie. Dzisiejsza data zaznaczona była kilkukrotnie powtórzonym kółeczkiem.
Ten weekend był jednym z niewielu, które przypieczętowane były prawdziwym szczęściem, a nie, jak zwykle krzywym uśmieszkiem.
Blair była silnie związana z miastem, jednak za każdym razem, gdy przekraczała granicę wioski, w której mieszkała Donna McCannel, w jej wnętrzu jakby z zimowego snu wybudzało się szczęśliwe, beztroskie dziecko, spragnione wrażeń i przygody. Babcia Donna wydawała się jej najwspanialszym człowiekiem na ziemi i taka też była. Jej syn bardzo szybko zrezygnował z życia na wsi i wiele razy proponował matce wprowadzenie się do Nashville na stałe, jednak ona stale pozostawała wierna swoim korzeniom. Osiemnastolatka tylko do niej miała pełny szacunek. Również Mary, swoją gosposię, jak i Anthony'ego traktowała jak prawdziwych członków swojej jakże pokręconej rodzinki, jednak to tę kobietę jako jedyną kochała prawdziwie. Była dla niej matką, przyjaciółką i babcią, ale przede wszystkim oparciem w trudnych chwilach. 
Nastolatka zgarnęła z garderoby garść ubrań, które idealnie nadadzą się na jej weekendowy wypad i spakowała je do sportowej torby. Chwyciła jeszcze komplet świeżej, bawełnianej bielizny, szare legginsy i luźny top, po czym zamknęła się w łazience. Po szybkim prysznicu, w trakcie którego odświeżyła swoje ciało i orzeźwiła rozespany umysł, stanęła przed dużym lustrem i dokładnie obejrzała swoje idealne, nagie ciało. Siniaki na ramionach całkowicie zbladłyby, gdyby nie regularny kontakt z silnym uściskiem palców Roberta, blizna na udzie już się zabliźniła i nie potrzeba było żadnego opatrunku, natomiast siny ślad na policzku nareszcie zniknął. Brunetka beznamiętnie ubrała na siebie bieliznę i założyła przygotowane ubrania, lewy nadgarstek, pokryty kilkoma bladymi bliznami, jak zawsze przykryła chustką i złotymi bransoletkami, które dzwoniły wesoło przy każdym zderzeniu. Tym razem zrezygnowała z mocnego makijażu i pozostała tylko przy odrobinie podkładu, różu na policzkach oraz tuszu na rzęsach. Ostatecznie zdecydowała się jednak na złoty cień na powiekach, który dodawał jej spojrzeniu blaski, a następnie wróciła do pokoju. 
Do torby włożyła jeszcze spakowaną w pełni kosmetyczkę, w której oprócz kosmetyków różnej maści, znajdowała się także malutka paczuszka, ukryta bardzo dokładnie na dnie zamykanej na zamek kieszonki. Nie trzeba być niezwykle inteligentnym, by domyśleć się, co chował szczelnie owinięty papierek. Blair, chociaż wiedziała, że u babci w końcu dozna swobody i spokoju, musiała się zaopatrzyć we wszystko, co w skrajnych wypadkach przynosiło jej ukojenie. 
Babcia Donna wiedziała o wszystkim, jednak nie chciała sprowadzać większych problemów na syna, zgłaszając sprawę do odpowiednich środków, zamiast tego jednak podczas każdej z wizyt Roberta w domu rodzinnym, fundowała mu sesje psychoterapeutyczne, które nijak nie sprawdzały się w rzeczywistości. Po powrocie do rezydencji McCannelów zwykł wściekać się jeszcze bardziej na córkę, co kończyło się kolejnymi siniakami, Blair nie zamierzała jednak niepokoić babci jeszcze bardziej i przyjmowała na siebie wszelkie ciosy i wyzwiska. 
Zarzuciła na ramię pasek od torby i wyszła na korytarz, gdzie niemal zderzyła się w ubranym jak zawsze w skrojony garnitur, Anthonym. 
- O, dzień dobry, Blair - przywitał ją, jak zawsze z wyuczonym firmowym uśmiechem, ciepło jego głosu zdradzało jednak, że mężczyzna czuł się naprawdę zżyty z nastolatka, jakby ta była częścią jego rodziny. - Właśnie szedłem, by cie obudzić. Jak widać, trochę się spóźniłem.
- No tak. Wczoraj nie chciało mi się już pakować, więc postanowiłam wstać odrobinę wcześniej i zrobić to rano. 
- Długo czekałaś na ojca?
- Tak... - mruknęła cicho, nie chciała bowiem zdradzać napięcia, które wypełniło ją na wspomnienie wczorajszego wieczoru. - Czekałam, ale... cóż, nie doczekałam się. Trudno. Jego strata. Wiesz, szkoda mi tylko Mary. Bardzo się starała, by przyrządzić idealną kolację, a on miał to za przeproszeniem głęboko w dupie. Wiem, że woli te swoje służbowe spotkania bardziej ode mnie, już dawno nie zresztą kompletnie stracił do mnie szacunek, ale Mary całkowicie na niego zasłużyła. Zasłużyła na szacunek, a on ją najzwyczajniej w świecie zignorował. 
- Blair, słonko. Nie przejmuj się tym tak. Uwierz, że Mary nie chowa do niego za to urazy. Nie mogliśmy przecież wyrwać go z pracy, żeby zjadł z nami kolację, nie zapominaj, że twój ojciec ma bardzo ważną i odpowiedzialną posadę i to wymaga od niego poświęceń.
               - Rodzina nie powinna być poświęceniem, Tony. Zresztą, po co ja ci to mówię? To z nim powinnam sobie pogadać. Jest już na dole?
- Tak, je śniadanie - odpowiedział i przyglądając się jej poważnym wzrokiem pogłaskał po ramieniu i uścisnął lekko.
- Dziękuję.
Osiemnastolatka położyła swoja torbę na podłodze zaraz przy schodach i pewnym krokiem ruszyła do kuchni, gdzie przy stole z grubego drewna siedział jej ojciec, popijając poranną kawę i czytając gazetę. Obok niego kręciła się Mary. Blair posłała jej uśmiech na powitanie i bez słowa usiadła naprzeciwko ojca, wyrywając  mu z dłoni gazetę.
- Nie przyszedłeś wczoraj - zaczęła oskarżycielskim tonem, wyzywająco patrząc w szare tęczówki ojca.
- Nie dramatyzuj, dziecko. Miałem, spotkanie. Nie przyszedłem na jedną kolację, a ty robisz z tego od razu jakąś szopkę. 
- Ja dramatyzuje. Racja. Robię szopkę, ale nie z jednej, gównianej kolacji, jakich w tym domu wiele. Robię szopkę dlatego, że były to urodziny Mary i obie starałyśmy się, by było idealnie, natomiast ty jak zwykle musiałeś to spieprzyć.
- Słownictwo, młoda panno. Nie zapominaj się! - ostrzegł groźnym głosem, na co otrzymał pełne pogardy prychniecie córki.
- Daruj sobie, co? Chyba nie będziesz upominać o to osobę, którą codziennie witasz wiązanką pozostawiających naprawdę wiele do życzenia epitetów. Mary miała wczoraj urodziny. Razem starałyśmy się przygotować idealną kolację na tę okazję, żeby zjeść ją razem, w rodzinnym gronie. Czekaliśmy na ciebie dwie godziny, zanim zasiedliśmy do stołu. Wiem, że masz w dupie mnie i to, co o tobie myślę. Ale przynajmniej mogłeś tego dnia okazać trochę szacunku nie mnie, ale Mary. Kobiecie, która gotuje ci obiady, robi zakupy, pierze twoje brudne gacie i poświęca temu cały swój czas, który mogłaby spędzić w o wiele przyjaźniejszych warunkach. Obiecałeś, że o dziewiętnastej zerwiesz się z pracy, żebyśmy razem mogli świętować urodziny Mary, a tymczasem co? Nie masz za grosz szacunku. Spieprzyłeś wszystko po całej linii. Nienawidzę cię.
- Blair, kochanie, nie przejmuj się tym - Mary próbowała załagodzić napiętą sytuację. Zrobiło jej się ciepło na sercu, słysząc te dość ostre słowa nastolatki, jednak wyraz twarzy jej pracodawcy momentalnie zmroził jej krew w żyłach. Zarówno ona, jak i Anthony wiedzieli, jak Robert traktuje swoją córkę, nie mogli jednak zrobić nic. - Twój tata miał wczoraj najwidoczniej dużo pracy i nie mógł przyjechać, ale przecież nic się nie stało. - Powiedziałaby więcej, gdyby nie Robert, który zdecydowanym ruchem dłoni uciszył ją i morderczym wzrokiem zmierzył swoja córkę.
- Czy ty sobie aby za dużo nie pozwalasz, Blair? Nie zapominaj się, jesteś moja córką i mieszkasz pod moim dachem. To nie ty, tylko ja zarabiam na to, żeby żyło się nam wszystkim dobrze, ale ty tym wszystkim po prostu gardzisz. Kurwa mać! Może wolałabyś zamieszkać z matka, skoro nie pasuje ci to, co masz tutaj?! Lepiej będzie ci żyć z ta szmatą i jej fagasem? Gówno wiesz o życiu, jesteś tylko rozwydrzonym bachorem i nie masz pieprzonego prawa upominać mnie o czymkolwiek! 
- Panie Robe...- próbowała wtrącić się Mary. Z całego serca współczuła Blair takiego ojca. Nie miała jednak wystarczającej mocy w sobie, by sprzeciwstawić się pracodawcy. Gdyby tylko spróbowała, Robert wyrzuciłby ją na bruk, a wtedy nie miałaby nic. Poświęciła tej rodzinie wszystko, co miała.
- Zamknij sie, Mary. To jest sprawa pomiędzy mną a Blair. Byłbym wdzięczny, gdybyś już sobie poszła. 
- No proszę, proszę! Cóż za kulturka! Jesteś bezdusznym śmieciem, a to mnie nazywasz dziwką! Wychowałeś mnie taką! Dobrze słyszysz, wychowałeś mnie na dziwkę i tylko ty jesteś temu winien! 
- Jeszcze jedno słowo, smarkulo, a pożałujesz, że w ogóle się urodziłaś! - wrzasnął na córkę i zerwał się na równe nogi. Hamował się ostatkami sił, by poskromić w sobie gniew, a bezczelność nastolatki wcale mu w tym nie pomagała. 
- No dawaj! Uderz mnie! Pokaż, co potrafisz! 
Te słowa, wykrzyczane z podkreślonych malinową szminką ust nastolatki przelały szale goryczy. Wiedziała bardzo dobrze, że przesadziła, jednak nie zamierzała cofać swoich słów. W zasadzie już przygotowała się na uderzenie wymierzone w świeżo wygojony policzek, tym razem jednak tak się nie stało. Poczuła silne szarpnięcie za włosy, wskutek którego przeleciała przez duży stół i upadła na podłogę tuż przy nogach swojego ojca. Krzyczała, wrzeszczała i szarpała się z całych sił, ale nic nie mogło powstrzymać Roberta McCannela, który w furii zaciskał dłonie na drobnych ramionach swojej córki. Jeden raz uderzył ją z zaciśniętej pięści w twarz i wyszedł z kuchni bez słowa. 
Blair kuliła się nadal na podłodze, nie mogąc powstrzymać łez, które nagle zaczęły wylewać się z jej oczu potokami. Ból był do zniesienia, w końcu tylko uderzył ją w twarz, ale ona czuła się upokorzona przez ojca. Na dodatek miejsce, z którego zostały brutalnie wyrwane jej ciemne włosy, niemiłosiernie piekło. W końcu, gdy usłyszała dochodzący z holu głos mężczyzny, wstała i ostatkiem sił wyszła na ponowne spotkanie z tyranem.
Rozmawiał przez telefon.
- Bardzo mi przykro, mamo. Spóźnimy się trochę, Blair znowu zmarnowała dużo czasu przed lustrem. Spodziewaj się nas przed pierwszą.
- Ulżyło ci? - spytała Blair cicho, patrząc spod byka na swojego ojca. Ponownie odżyła w niej czysta nienawiść, ale tym razem powstrzymała się przed cisnącymi się na język komentarzami.
- Idź lepiej zajmij się swoją twarzą, Blair. Zaraz wyjeżdżamy. 



***


- Justin! Obsłuż klienta, ja idę na zaplecze! - zawołał Victor Crunch, właściciel niewielkiej stacji paliw w Nashville, w której pracuje osiemnastolatek. 
Szatyn oderwał się od dotychczasowego zajęcia, którym było układanie towaru na półkach i wyszedł na zewnątrz, w stronę sportowego samochodu, zaparkowanego przy jednym z dystrybutorów. Rzucił okiem na pojazd, szacując w głowie rodzaj silnika, a tym samym paliwa, jakim będzie musiał napełnić bak. 
- Olej napędowy, tak? - spytał kierowcę, zanim chwycił za pistolet - Ile litrów?
- To PAN powinien wiedzieć, co zatankować, skoro pracuje PAN w takim miejscu. - Już ten dosadny nacisk na słowo "pan" był dla Justina sygnałem alarmowym, a ukryta w słowach ironia zmusiła go do uniesienia wzroku prosto na twarz kierowcy. 
- Mike... - mruknął Justin.- Co... co cię tu sprowadza?
- Paliwo, Justin. Paliwo mnie tu sprowadza. A raczej jego brak. Czy to nie oczywiste?
- T-tak, masz rację. To... ile zatankować?
- Do pełna.
W momencie, kiedy szatyn włożył pistolet do baku, został pchnięty przez jednego ze znajomych Mike'a tak, że paliwo rozlało się po karoserii, z której w kilku lśniących strużkach skapywało na betonową ziemię. 
- Co ty robisz, idioto?! - wydarł się chłopak. W jego bujnej, brązowej czuprynie Justin poznał Travisa, tego samego, który wraz z Mike'em zepchnął go tydzień temu ze schodów. 
- Ja… ja…
- Co, ty?! Jesteś skończoną ciota, Bieber. Nawet zatankować auta porządnie nie potrafisz! 
- Hej! - zamieszanie przerwał Victor. - Co tu się dzieje? Co to za wrzaski?!
- Szefie, ja to wytłumaczę...
- Proszę pana, nie wiem, jaki problem jest z pańskim pracownikiem, ale całkowicie spieprzył swoją robotę! Niech pan tylko zobaczy! To nawet moja siostra lepiej by sobie poradziła, a ma tylko dziewięć lat!
- Justin, idź do środka i wróć do poprzedniego zajęcia. Zajmę się klientem. - Pan Crunch próbował załagodzić sytuację, jednak Justin już teraz poczuł się niezwykle zażenowany. Jak dotąd pracował bez zarzutów i Victor wydawał się zadowolony z jego postępów, teraz natomiast wiedział, że zawiódł swojego szefa. Po raz kolejny zrobił coś nie tak, jak trzeba. 
Gdy chłopak ponownie zaczął układać towar na półkach, jego pracodawca wrócił z bardzo niezadowoloną miną.
- Justin! - uniósł głos na szatyna. - Co to w ogóle miało znaczyć?! Przecież już to robiłeś! Zbłaźniłeś się przed ważnymi klientami, Justin. 
- Szefie, ja to wszystko wyjaśnię. To nie tak, ja...
- Ja nie chcę, żebyś ty mi tutaj cokolwiek wyjaśniał! To ma się więcej nie powtórzyć i ja tego dopilnuję, rozumiesz?
- Rozumiem, przepraszam. 



Ludzie często dostają to, czego pragną wystawione na srebrnej tacy. Nie walczą o to, nie starają się. Dobra materialne nie są dla nich niczym nieosiągalnym, stają się po prostu częścią wszystkiego. Nie wszyscy jednak mają w życiu takie szczęście. Nie wszyscy także mają siły, by walczyć. Kiedy to, co robią, podlega ciągłej ocenie, to, o co walczą jest wyśmiewane, a to, do czego dążą, mieszane z błotem, chęci do dalszej walki maleją. Nawet takie drobne w oczach innych gesty, docinki, potrafią dogłębnie skrzywdzić drugiego człowieka. Justin był niezwykle wrażliwy, ale zawsze walczył. Nawet jako dziecko czuł się zobowiązany do stałego dążenia ku wymarzonym celom. Nawet, gdy los wielokrotnie stawiał go na próby, on się nie poddawał. Teraz jednak, czuł, że to już za wiele. Był poniżany, szykanowany, krzywdzony, a wszystko przez to, że urodził się jako syn Pattie i Jeremy'ego Bieberów. Wszystko przez to, że los przypieczętował jego nazwisko złem, bólem i smutkiem. Justin już nie pamiętał dźwięku swojego śmiechu. Nie wiedział, jak wygląda jego uśmiech. Nie potrafił przywołać w pamięci tych chwil beztroski, które kiedyś były częścią jego codzienności.
Teraz jego codziennością są łzy, wizyty na dworcu, litery nakreślone na kartach pamiętnika. Brak tutaj uśmiechu. Szczęścia. 



"To nie tak, że nie potrafię. Ja po prostu straciłem już wiarę w to, że potrafię. Wiem, że jeśli znajdę w sobie siłę, pokonam ich wszystkich, ale... nie wiem, czy jest sens. Nie mam, o co walczyć, bo straciłem już nadzieję wszystko, czego w życiu pragnąłem. Teraz pragnę tylko oddechu. Jednego głębokiego oddechu, po którym będzie lepiej. Jednego oddechu, który sprawi, że wszystko stanie się łatwiejsze. Jednego oddechu, który zmieni wszystko. I zmieni mnie. Oddechu, po którym stanę się silniejszy i pewniejszy. Chcę, by ten oddech dał mi siły, chcę zdobywać szczyty i spełniać marzenia. Chcę być synem, o jakiego modli się każda matka, bratem, jakiego pragnie każde dziecko. Chcę, by ktoś kochał mnie tak mocno, jak ja pragnę kochać. Któregoś dnia jeszcze zmienię świat na lepsze. Ale teraz chcę po prostu odetchnąć. Jestem beznadziejny w tym, co robię. Jestem beznadziejny w życiu, jakby życie było grą, którą ciągle przegrywam. I tak właśnie jest. Nie nadaję się do niczego, bo i tak zawsze wszystko zepsuję.

ZAWSZE WSZYSTKO SPIERDOLĘ!
Czy jest sens walczyć o coś, co nie ma szansy bytu?
Chcę odejść, zrobić coś, co w końcu uda mi się w pełni. Chcę, by to jedno głębokie tchnienie było moim ostatnim.
Czy dam radę to zrobić?
Czy dam radę nie stchórzyć i odebrać sobie życie tak, jak należy?
Porażka to moje drugie imię. Choćbym nie wiem, jak się starał i choćbym nie wiem, jak był silny, i tak nawalę."


Teraz Justin po raz kolejny stał na rozdrożu. Spoglądał w dół, na obdarte czubki butów, wystające zza krawędzi murku, na dwie równolegle biegnące, zardzewiałe szyny, przyozdobione ciemnymi plamami ludzkich wspomnień, uczuć i żyć. W lewej dłoni, uniesionej odrobinę powyżej głowy trzymał kopertę, w której zapakowany był pliczek banknotów, w prawej natomiast swój czarny zeszyt. Na jego kartach ponownie żegnał się z życiem. Zdążył tam zapisać całą swoją historię, wszystkie uczucia i myśli, zatopił w nim wszystkie swoje gorzkie łzy. I nawet jeśli on odejdzie z tego świata, ta cząstka jego, którą ukrył w lichym zeszyciku, przetrwa wieki, dopóki i ten nie zostanie dotknięty zębem czasu. Natomiast gdyby Justin stracił tę część siebie, czuł, że nie byłoby już jego całego. Dlatego też całym sobą chronił pamiętnik, chroniąc tym samym siebie przed ostatecznym aktem autodestrukcji. 
Ponownie zapisał czarnym długopisem wszystkie argumenty, które trzymały go przy życiu i ponownie uświadomił sobie, że jest ich malutko. Wlepiając wzrok na podkreślone potrójną linią imiona swojej matki, brata i siostrzyczki, pozwolił, by lewy kącik ust uniósł się minimalnie ku niebu na wspomnienie nauczycielki języka angielskiego, która z uporem maniaka powtarzała, że człowieka nie można określać mianem argumentu. Człowieka nie można równać z rzeczą materialną, ponieważ człowiek jest czymś więcej, niż marnym przykładem poparcia tezy. Justin jednak ponownie zapisał swoją matkę w kolumnie, wiedząc, iż pod słowem "mama", a także pod imionami Jazmyn i Jaxona, kryje się znacznie więcej uczuć i emocji, niż człowiek odkryłby w najbogatszym w słowa języku świata. I ponownie tylko to sprawiło, iż nabrał odrobiny chęci do walki. Jednak ta odrobina w jego oczach była czymś więcej niż delikatnym impulsem, który najczęściej spychał go na dno, a promyczkiem nadziei na lepsze jutro.
I chociaż w czarno białym świecie czarno białych ludzi nie ma miejsca na nadzieję, tej miał Justin wystarczająco wiele, by każdego dnia stawać twarzą w twarz z jutrem i czerpać siły z płynącej w żyłach energii. 
Znowu pozwolił sobie zatopić się w nadziei i wrócić do domu z lichym uśmiechem na twarzy, który jak co dzień pośle swojej rodzicielce, zanim wręczy do jej reki kopertę z pieniędzmi. 



~*~*~*~*~*~*~*~

Witam wszystkich nowym rozdziałem!
dziękuję Wam wszystkim za aż 7 kometarzy pod ostatnim postem i już ponad 1600 wyświetleń!!! 
wow!
dzisiaj Boże Ciało, a ja zamiast być na procesji, słucham muzyki i sprzątam :') bezbożnica.....

napiszcie w komentarzu, co myślicie o rozdziale!
xx



czytasz = komentujesz = motywujesz