Minął bardzo długi,
męczący tydzień, w którym największą atrakcją szkolną było poniżanie Justina.
*flashback*
Chłopak odzyskał
przytomność niedługo po upadku ze schodów, skończonym drobnymi stłuczeniami.
Obudził się w samotności w ciemnym pomieszczeniu. Schowek na miotły, w którym
Mike wraz z kolegą schowali ciało nieprzytomnego chłopaka, mieścił się w
piwnicy, gdzie czas spędzały jednie sprzątaczki i woźny. Tym razem jednak nie
było nikogo. Z całych sił uderzał w drzwi z nadzieją, że ktoś go usłyszy. Jego
lewa ręka niemiłosiernie go bolała, a przed oczami migotały mu czarne plamki,
cały czas miał wrażenie, że jego głowa z każdą sekundą pulsuje coraz bardziej,
a ciśnienie w niej wzrasta i za chwilę czaszka nie wytrzyma napierającego na
nią nacisku i pęknie. W zasadzie czuł, jakby już pękła i teraz tylko pozostało
czekać, aż całkowicie wybuchnie. Justin niewiele pamiętał z tego, co działo się
przed upadkiem, ale wolał tego nie wiedzieć. Jedyne, co zdołał wychwycić
spośród przebłysków pamięci, to perlisty śmiech Blair. Był tak prawdziwy i
szczery, że na samo wspomnienie, Justina ścisnęło w żołądku.
Jeszcze raz uderzył
mocno zaciśniętą w pięść prawą dłonią w drzwi.
- Pomocy! - krzyknął,
a raczej wydarł się, czując jak powoli chwyta go panika.
Nie mógł dostrzec
własnej dłoni, którą pomachał sobie przed twarzą z odległości wyciągniętej
ręki. Czuł się również bardzo skrępowany przez otaczające go z każdej strony
półki na chemikalia. W powietrzu unosił się drażniący nozdrza zapach środków
czyszczących, w których składzie można było znaleźć całą tablicę Mendelejewa.
Takie świństwa z pewnością nie są przeznaczone do wdychania przez młodego
człowieka.
Kiedy poczucie
słabości ponownie go ogarnęło, dźwięk przekręcania klucza rozniósł się po
malutkim pomieszczeniu, a drzwi uchyliły się, ukazując niską starszą kobietę z
nadwagą, ubraną w roboczy strój w postaci błękitnego fartuszka, pokrytego
ciemnoniebieskimi kropkami. Na jej twarzy wymalowało się duże zdziwienie, gdy
pochylający się dotąd Justin, jak rażony wyprostował się i nie racząc choćby na
nią spojrzeć, wyminął ją i ruszył przed siebie. Nie przeszedł nawet pięciu
kroków, a przed oczami pojawiła się ciemność, a on upadł ponownie na ziemię.
- Dzieciaku, wszystko
w porządku? - Judith, bo tak miała na imię kobieta, podeszła do niego i
pochyliła się na jego ciałem.
Justin miał otwarte
oczy i był przytomny, choć trochę oszołomiony, a Judith nie wiedziała, czy ten
szok wywołany był upadkiem, czy jego przyczyną. W ogóle nie zdziwiła się
natomiast znalezieniem chłopaka w schowku na miotły. Można powiedzieć, że
średnio trzy razy w tygodniu znajdowała zamkniętych w nim uczniów.
- Długo siedziałeś
zamknięty w tym schowku? Powinieneś iść do higienistki. Myślę, że za dużo
nawdychałeś się tych oparów i to cię tak otumaniło. - Chwyciła Justina za lewe
przedramię, b pomóc mu wstać, na co chłopak syknął przeciągle i wyrwał rękę z
jej uścisku. - No, no! Teraz, dzieciaku to ty musisz iść do higienistki. Już,
wstawaj i marsz!
Gdy ociężale
odchodził w kierunku gabinetu higienistki, kobieta klepnęła go w tyłek, by
przyspieszyć jego ruchy. Nigdy nie lubiła ludzi powolnych.
Idąc przed siebie,
Justin powoli przypominał sobie wydarzenia, przez które znalazł się w tym
położeniu. Widział to wszystko, jak film, z położenia osoby trzeciej, natomiast
odczuwał tak samo mocno, jakby przeżywał tamto spotkanie ponownie. Spojrzał na
swoją koszulkę, a do oczu napłynęły mu łzy.
"Dlaczego...?"
*end of flashback*
Dzisiaj również nie było wspaniale, chociaż przyszedł
kolejny weekend. Piątek kojarzy się ludziom z wolnością, brakiem obowiązków i
ograniczeń, mimo że wciąż jest to dzień roboczy. Wielu naukowców twierdzi, iż
społeczeństwo bardziej cieszy się z piątku niż z soboty, nigdy jednak nie wiadomo,
ile spośród informacji, zamieszczonych w internecie, można uznać za
prawdopodobne.
Dla Justina nie był
to jednak dzień wolności. Sam weekend stawiał przed nim kolejne obowiązki,
wymagające systematyczności i pełnego zaangażowania. Każdy dzień tygodnia, był
normalnym dniem, żaden nie miał dla niego większej wartości, wszystkie były
równie okropne.
Ból nie zawsze jest
taki sam. Czasem objawia się wewnątrz nas i oplata się wokół każdej cząsteczki
naszego ciała, ciągnąc nas w dół, dopóki nie upadniemy w bezsilności. Bywa też
taki, który chociaż delikatny, działa równie destrukcyjnie na naszą psychikę i
mentalność, chociaż ciało nie daje żadnych oznak cierpienia. Jest jednak
jeszcze jeden, ten, który nie daje Justinowi spać, nawiedza go w nocy i nie
opuszcza nawet, gdy wzejdzie słońce. Ten ból, który ogarnia go całego,
pochłania w swoje głębiny, nie ukazując przy tym żadnych zmian na zewnątrz.
Justin jako dziecko
potrafił się uśmiechać, śmiać i zarażać innych blaskiem radości w oczach. Po
śmierci ojca załamał się, ale wciąż umiał przywołać na twarz uśmiech. Teraz
jednak, gdy w szkole średniej uderzyła w niego przykra rzeczywistość, uśmiech
miał zachowany jedynie dla najbliższych, przed innymi nie potrafił już udawać.
Wiedział bowiem, że swój smutek w każdym spojrzeniu przelewa na matkę, która po
stracie ukochanego całe swoje życie poświęciła na wnoszeniu w życie dzieciom
jak najwięcej radości i każda ich łza rani ją dwa razy bardziej. Niech chciał,
by cierpiała, tak jak on. Nie zasłużyła sobie na to.
Lekcje skończyły się
dzisiaj szybciej, z powodu ponownej nieobecności nauczyciela, dlatego też
Justin wcześniej pojawił się w domu. Oczywiście nie zrezygnował z codziennej
obecności na dworcu, przychodzenie tam przed powrotem do domu stało się dla
chłopaka tradycją i przyzwyczajeniem. Musiał każdego dnia wylewać gorycz ze
swoich myśli, na przemoczonej słonymi łzami, by móc wykrzesać na swych ustach
uśmiech dla matki.
Jak wielkie
zdziwienie namalowało się na twarzy Justina, gdy po naciśnięciu klamki w
wiecznie otwartych drzwiach, te ani drgnęły. Kilka razy ponowił próbę ich
otwarcia, zanim dotarło do niego, że jego mamy nie ma w domu, co było
niemożliwe. Pattie miała bardzo sympatyczną szefową, z którą ustaliły grafik
kobiety tak, by mogła rano żegnać swoje dzieci przed wyjściem do szkoły i witać
je po ich powrocie.
Szatyn wyjął z
kieszeni dżinsów klucze i otworzył nimi drzwi.
- Mamo?! - zawołał,
wchodząc do środka. Kapcie Pattie ułożone były równiutko na podłodze, natomiast
nigdzie nie było widać jej ulubionych czółenek, które znalazła na promocji w
tanim sklepie obuwniczym i od razu się w nich zakochała. Również brązowy
płaszczyk kobiety nie wisiał na wieszaku tam, gdzie jego miejsce.
Niemal biegiem
przemierzył odległość dzielącą go od przedpokoju do kuchni. Na stole leżała
złożona kartka papieru. Chłopak czym prędzej chwycił ją w obie ręce i
prześledził oczami nakreślony równymi literami tekst. Rozpoznał w nim pismo
matki.
Justin!
Synku, wiem, że
zmartwi Cię moja nieobecność, ale mam nadzieję, że uspokoisz się, jak znajdziesz
tę kartkę!
Mam ważne spotkanie
kochanie, więc nie mogę być teraz w domu. Nie martw się. Jazzy i Jaxon są u
pani Miller. Mógłbyś ich odebrać, jak wrócisz ze szkoły?
Na stole leżą
pieniądze, chciałabym, byś zrobił zakupy i ugotował coś na obiad dla siebie i
rodzeństwa. Przepraszam, że tego nie zrobiłam, ale jak tylko wróciłam do domu z
pracy, od razu si przebrałam i musiałam wychodzić! Zdążyłam tylko napisać ten
list!
Wiesz, że kocham Was
najbardziej na świecie, Justin!
Mama <3
Na usta Justina mimowolnie
wkradł się delikatny uśmiech. Zawsze wiedział, że Pattie była najlepszą mamą na
świecie i nigdy tego zdania nie zmieni. To dzięki niej jest dobrym człowiekiem.
I chociaż cierpi, zawdzięcza jej swoje życie.
Przed wyjściem
przemył ręce i twarz chłodną wodą i schował do kieszeni kilka banknotów. Zbiegł
po schodach na piętro niżej i zastukał kilkukrotnie do dużych, drewnianych
drzwi mieszkania, w którym mieszkała pani Dominique Miller.
- Witaj, Justin.
Pattie mówiła, że to ty odbierzesz dzieci – przywitał go irytująco wysoki głos
sąsiadki.
- Tak... eem,
przyszedłem po Jaxo i Jazzy. Mogę? - zawahał się na chwilę, niepewny na ile
może sobie pozwolić w przypadku znikomych relacji z o wiele starszą od siebie
kobietą.
- Proszę –
odpowiedziała pani Miller i odsunęła się tak, by Justin mógł wejść do środka,
nie zawadzając o jej pokaźnych rozmiarów brzuch i piersi.
Dzieci, gdy tylko
usłyszały głos Justina, od razu przybiegły, by przywitać brata. Chłopak kucnął
przed młodszym rodzeństwem i objął ich małe, drobne ciałka. Tylko przy nich
potrafił się tak szczerze i szeroko uśmiechać. Tylko one dawały mu swą
bezkresną, dziecięca radość, której tak bardzo mu teraz brakowało.
- Cześć, dzieciaki!
Chcecie iść ze mną na zakupy? - zapytał, na co w odpowiedzi otrzymał entuzjastyczny
krzyk Jaxona, którego ręce jak na zawołanie wystrzeliły do góry, a on sam
wyprężył swoje ciało. Jazmyn jedynie zachichotała na zachowanie młodszego
jedynie dwa lata braciszka. Wchodziła właśnie w ten wiek, kiedy mimo swojej
dziecinności, uważała się za dorosłą i odpowiedzialną, przez co wiele razy
czuła się zmuszona hamować w sobie beztroskie, dziecięce odruchy. Chciała być
już tak duża, jak Justin. Starszy brat imponował jej swoją dojrzałością i
traktowała go jako swojego najlepszego przyjaciela. Co prawda szatyn nie
zwierzał się siostrzyczce ze swoich prawdziwych problemów, których jej malutka
główka nie zdołałaby jeszcze pojąć, często jednak zwracał się do niej z
błahostkami, które Jazzy traktowała bardzo poważnie. Ona natomiast powierzała mu
swoje prawdziwe sekrety, takie jak to, że Eric pocałował ją w policzek. Dla
dużych, siedmioletnich dziewczynek takie rzeczy mają duże znaczenie, większe
niż lalki Barbie i Kucyki Pony.
- W takim razie...
bardzo przepraszam za kłopot, pani Miller. Będziemy się już zbierać, co
dzieciaki? - zwrócił się do rodzeństwa, które zgodnie pokiwało głowami. - No,
to na co czekacie? Bierzcie swoje rzeczy i idziemy! Do widzenia.
Justin odetchnął
lekko, gdy drzwi domu pani Dominique zamknęły się za nimi. Nie lubił rozmawiać
z ludźmi, był bardzo nieśmiałym chłopakiem z aspołecznymi skłonnościami.,
jednak to okoliczności zmusiły go do przyzwyczajenia się do samotności. Teraz
to cisza była jego przyjaciółką.
-Justin!
– nastolatek usłyszał pisk swojej siostrzyczki, dochodzący zza regału. –
Justin, chodź tu szybko!
Zaniepokojony
chwycił mocniej wózek na zakupy, w którego koszyku siedział spokojnie Jaxon i
skierował się w stronę swojej siostry. Uspokoił się dopiero, kiedy zobaczył ją,
stojącą na pomiędzy regałami, całą i zdrową. Wielkimi oczami przerzucała
spojrzenie z niego na różowe paczuszki żelków.
-
Słonko, jeszcze trochę i zbankrutujemy przez te twoje słodkości i wizyty u
dentysty – mruknął przez śmiech, ale wrzucił do kosza małe opakowanie
słodkości.
Gdy wszystkie
potrzebne produkty zostały wzięte, chłopak chciał już kierować się do kasy,
jednak ponownie przerwał mu dźwięczny głosik Jazmyn, która z cudownym błyskiem
w oku wpatrywała się stojącą na regale lalkę Barbie z zestawem pięknych sukni
księżniczki.
-
Justin, spójrz jaka ona piękna. I jakie śliczne ma sukienki. Zawsze marzyłam,
by moje lalki miały takie cudowne, balowe suknie, ale mam tylko te, które
uszyła mi mamusia – dziewczynka mówiła bardzo cicho, jednak szatyn wyraźnie
słyszał każde pojedyncze słowo, jakby szeptała mu je wprost do ucho.
Było
mu przykro, że nie może kupić siostrze wymarzonej lalki. Odliczał każdy grosz,
by dane przez matkę pieniądze starczyły na niezbędne zakupy. Cena lalki
znacznie przewyższała tę kwotę.
-
Nie dzisiaj, Jazmyn – szepnął, kucając przy siostrze i wziął jej drobne ciałko
w ramiona. –Przepraszam.
***
Trzydziestosześcioletnia
szatynka cała w skowronkach weszła po cichu do domu, trzymając w jednej dłoni
swoje ukochanie beżowe czółenka. Jej syn na dźwięk przekręcającego się klucza w
zamku, zerwał się na równe nogi i niemal podbiegł, by przywitać swoją matkę w
progu. Dochodziła północ, a Justin przysypiał na fotelu w salonie w oczekiwaniu
na rodzicielkę. Pierwszy raz zdarzyło się, że nie było jej w domu o tej
godzinie i chłopak zaniepokoił się nie na żarty.
Pattie
zamarła w pół kroku, zobaczywszy syna, który wpatrywał się w nią swoim pełnym
emocji spojrzeniem brązowych tęczówek, niemal identycznych, jak tęczówki jego
ojca, w których głębi lubiła zatapiać się godzinami jako nastolatka. Kobieta
poczuła, jak po jej policzkach rozchodzi się typowe dla oznak zawstydzenia
ciepło i była pewna, że Justin może widzieć jej dorodne rumieńce. Czuła się jak
nastolatka, przyłapana przez rodziców na czymś nieodpowiednim. Tymczasem to ona
była rodzicem, a jej syn nastolatkiem. Ich role się zamieniły, a ona miała
ochotę zapaść się pod ziemię. Musiała jednak wziąć się w garść, zanim zostanie
wyśmiana za swoją dziecinność przez dziecko.
-
Justin? Nie śpisz jeszcze? - spytała, siląc się na opanowany, a nawet lekko
zmęczony głos.
-
Czekałem na ciebie, mamo. Nigdy jeszcze tak późno nie wracałaś do domu,
zmartwiłem się.
-
Nie było o co, kochanie. Pisałam tobie, że wrócę późno.
-
Nie pisałaś...
-
Naprawdę?! Byłam pewna, że pisałam, musiałam zapomnieć. Przepraszam cię,
Justin, ale jestem wykończona. Chciałabym położyć się już spać - powiedziała i
wyminęła syna.
Justin
zrezygnowany wrócił do swojego pokoju. Wiedział, że matka nie powiedziała mu
całkowitej prawdy. W zasadzie nie powiedziała mu nic i był pewny, że gdy tylko
nadarzy się okazja, pociągnie ją za język. Czekała ich poważna rozmowa i Pattie
zdawała sobie z tego sprawę. Bała się jednak, że to, co ma mu do powiedzenia,
złamie jego kruche serce i tak już poważnie naruszone przez życie, przez los,
który nigdy nie stał po jego stronie, i przez ludzi, spotykanych na każdym
kroku, każdego dnia. O nich jednak młoda matka nie miała pojęcia.
Następnego ranka
Justina obudził silny ból głowy. Nie przejął się nim jednak, od pamiętnego
wypadku podobne objawy zdarzały się dość często. Chłopak sprawdził godzinę na
elektronicznym budziku, stojącym na półce obok łóżka i doszedłszy do wniosku,
że za dziesięć minut będzie musiał wstać, zrezygnował z dalszej drzemki i
uniósł się na łóżku.
Justin
nie miał telefonu, nie odczuwał także potrzeby jego posiadania. Wiedział, że i
tak nie byłoby go stać na żaden ze smartfonów, którymi chwaliły się dzieciaki z
jego szkoły.
Gdy
znalazł się w kuchni, czekało na niego przykryte miską śniadanie. Poza tym nie
było nic. Drzwi do salonu, będącego jednocześnie sypialnią jego matki,
pozostawał zamknięte, a zza szyby nie wydostawało się żadne światło. Oznaczało
to, że Pattie wstała znacznie wcześniej, by zrobić synowi śniadanie, po czym
wróciła do łóżka, by odespać ciężki wieczór. Tak przynajmniej tłumaczył to
sobie Justin. Nie wiedział, że za zamkniętymi drzwiami Pattie siedziała na
rozkładanym tapczanie i toczyła walkę z samą sobą. Wstała tylko dlatego, by nie
minąć się z synem. Tylko ze wstydu.
Nie
myśląc o tym zbyt wiele, Justin skierował się do łazienki i wziął szybki
prysznic. Woda ukoiła jego spięte ciało i poskromiła kłębiące się w głowie
myśli. Chłopak z całych sił starał się skupić na pracy, do której zaraz będzie
musiał iść.
Była
szósta trzydzieści, gdy wychodził z domu. Miał więc pół godziny na dojście do
stacji paliw, mieszczącej się niedaleko jego domu, przebranie się w roboczy
uniform i przygotowanie do pracy.
Ten dzień pracy był
dla niego ważny. Dzisiaj miał bowiem odebrać od szefa swoją wypłatę, której
znaczną część co miesiąc przeznaczał na pomoc matce. Czuł się zobowiązany do
płacenia czynszu za mieszkanie, w którym spędził osiemnaście lat swojego życia.
Szatyn kiwnięciem
głowy przywitał się z szewem i ruszył na zaplecze, gdzie znajdował się jego
strój roboczy. Przebrał się od razu i nie marnując czasu ruszył do pracy,
Zapowiadał się długi, ciężki dzień. Justin nie wiedział jednak jak bardzo
ciężki dla niego będzie.
***
Tymczasem Blair
zaspana zwlokła się z łóżka, rzucając gniewne spojrzenie na telefon, który grał
niezwykle irytującą muzyczkę. Jeszcze poprzedniego wieczora, gdy nastolatka
ustawiała ją jako budzik, wydawała się jej przyjemna, teraz natomiast jedyne,
czego pragnęła, to jak najszybciej ją wyłączyć.
Dziewczyna odhaczyła
ołówkiem kolejny dzień na wiszącym nad łóżkiem kalendarzu i uśmiechnęła się
mimowolnie. Dzisiejsza data zaznaczona była kilkukrotnie powtórzonym
kółeczkiem.
Ten weekend był
jednym z niewielu, które przypieczętowane były prawdziwym szczęściem, a nie,
jak zwykle krzywym uśmieszkiem.
Blair była silnie
związana z miastem, jednak za każdym razem, gdy przekraczała granicę wioski, w której
mieszkała Donna McCannel, w jej wnętrzu jakby z zimowego snu wybudzało się
szczęśliwe, beztroskie dziecko, spragnione wrażeń i przygody. Babcia Donna
wydawała się jej najwspanialszym człowiekiem na ziemi i taka też była. Jej syn
bardzo szybko zrezygnował z życia na wsi i wiele razy proponował matce wprowadzenie
się do Nashville na stałe, jednak ona stale pozostawała wierna swoim korzeniom.
Osiemnastolatka tylko do niej miała pełny szacunek. Również Mary, swoją
gosposię, jak i Anthony'ego traktowała jak prawdziwych członków swojej jakże
pokręconej rodzinki, jednak to tę kobietę jako jedyną kochała prawdziwie. Była
dla niej matką, przyjaciółką i babcią, ale przede wszystkim oparciem w trudnych
chwilach.
Nastolatka zgarnęła z
garderoby garść ubrań, które idealnie nadadzą się na jej weekendowy wypad i
spakowała je do sportowej torby. Chwyciła jeszcze komplet świeżej, bawełnianej
bielizny, szare legginsy i luźny top, po czym zamknęła się w łazience. Po
szybkim prysznicu, w trakcie którego odświeżyła swoje ciało i orzeźwiła
rozespany umysł, stanęła przed dużym lustrem i dokładnie obejrzała swoje
idealne, nagie ciało. Siniaki na ramionach całkowicie zbladłyby, gdyby nie
regularny kontakt z silnym uściskiem palców Roberta, blizna na udzie już się
zabliźniła i nie potrzeba było żadnego opatrunku, natomiast siny ślad na
policzku nareszcie zniknął. Brunetka beznamiętnie ubrała na siebie bieliznę i
założyła przygotowane ubrania, lewy nadgarstek, pokryty kilkoma bladymi
bliznami, jak zawsze przykryła chustką i złotymi bransoletkami, które dzwoniły
wesoło przy każdym zderzeniu. Tym razem zrezygnowała z mocnego makijażu i
pozostała tylko przy odrobinie podkładu, różu na policzkach oraz tuszu na
rzęsach. Ostatecznie zdecydowała się jednak na złoty cień na powiekach, który
dodawał jej spojrzeniu blaski, a następnie wróciła do pokoju.
Do
torby włożyła jeszcze spakowaną w pełni kosmetyczkę, w której oprócz kosmetyków
różnej maści, znajdowała się także malutka paczuszka, ukryta bardzo dokładnie
na dnie zamykanej na zamek kieszonki. Nie trzeba być niezwykle inteligentnym,
by domyśleć się, co chował szczelnie owinięty papierek. Blair, chociaż
wiedziała, że u babci w końcu dozna swobody i spokoju, musiała się zaopatrzyć
we wszystko, co w skrajnych wypadkach przynosiło jej ukojenie.
Babcia
Donna wiedziała o wszystkim, jednak nie chciała sprowadzać większych problemów
na syna, zgłaszając sprawę do odpowiednich środków, zamiast tego jednak podczas
każdej z wizyt Roberta w domu rodzinnym, fundowała mu sesje
psychoterapeutyczne, które nijak nie sprawdzały się w rzeczywistości. Po
powrocie do rezydencji McCannelów zwykł wściekać się jeszcze bardziej na córkę,
co kończyło się kolejnymi siniakami, Blair nie zamierzała jednak niepokoić
babci jeszcze bardziej i przyjmowała na siebie wszelkie ciosy i wyzwiska.
Zarzuciła
na ramię pasek od torby i wyszła na korytarz, gdzie niemal zderzyła się w
ubranym jak zawsze w skrojony garnitur, Anthonym.
-
O, dzień dobry, Blair - przywitał ją, jak zawsze z wyuczonym firmowym
uśmiechem, ciepło jego głosu zdradzało jednak, że mężczyzna czuł się naprawdę
zżyty z nastolatka, jakby ta była częścią jego rodziny. - Właśnie szedłem, by
cie obudzić. Jak widać, trochę się spóźniłem.
-
No tak. Wczoraj nie chciało mi się już pakować, więc postanowiłam wstać
odrobinę wcześniej i zrobić to rano.
-
Długo czekałaś na ojca?
-
Tak... - mruknęła cicho, nie chciała bowiem zdradzać napięcia, które wypełniło
ją na wspomnienie wczorajszego wieczoru. - Czekałam, ale... cóż, nie doczekałam
się. Trudno. Jego strata. Wiesz, szkoda mi tylko Mary. Bardzo się starała, by
przyrządzić idealną kolację, a on miał to za przeproszeniem głęboko w dupie.
Wiem, że woli te swoje służbowe spotkania bardziej ode mnie, już dawno nie
zresztą kompletnie stracił do mnie szacunek, ale Mary całkowicie na niego
zasłużyła. Zasłużyła na szacunek, a on ją najzwyczajniej w świecie
zignorował.
-
Blair, słonko. Nie przejmuj się tym tak. Uwierz, że Mary nie chowa do niego za
to urazy. Nie mogliśmy przecież wyrwać go z pracy, żeby zjadł z nami kolację,
nie zapominaj, że twój ojciec ma bardzo ważną i odpowiedzialną posadę i to
wymaga od niego poświęceń.
- Rodzina nie powinna być
poświęceniem, Tony. Zresztą, po co ja ci to mówię? To z nim powinnam sobie
pogadać. Jest już na dole?
-
Tak, je śniadanie - odpowiedział i przyglądając się jej poważnym wzrokiem
pogłaskał po ramieniu i uścisnął lekko.
-
Dziękuję.
Osiemnastolatka
położyła swoja torbę na podłodze zaraz przy schodach i pewnym krokiem ruszyła
do kuchni, gdzie przy stole z grubego drewna siedział jej ojciec, popijając
poranną kawę i czytając gazetę. Obok niego kręciła się Mary. Blair posłała jej
uśmiech na powitanie i bez słowa usiadła naprzeciwko ojca, wyrywając mu z
dłoni gazetę.
-
Nie przyszedłeś wczoraj - zaczęła oskarżycielskim tonem, wyzywająco patrząc w
szare tęczówki ojca.
-
Nie dramatyzuj, dziecko. Miałem, spotkanie. Nie przyszedłem na jedną kolację, a
ty robisz z tego od razu jakąś szopkę.
-
Ja dramatyzuje. Racja. Robię szopkę, ale nie z jednej, gównianej kolacji,
jakich w tym domu wiele. Robię szopkę dlatego, że były to urodziny Mary i obie
starałyśmy się, by było idealnie, natomiast ty jak zwykle musiałeś to
spieprzyć.
-
Słownictwo, młoda panno. Nie zapominaj się! - ostrzegł groźnym głosem, na co
otrzymał pełne pogardy prychniecie córki.
-
Daruj sobie, co? Chyba nie będziesz upominać o to osobę, którą codziennie
witasz wiązanką pozostawiających naprawdę wiele do życzenia epitetów. Mary
miała wczoraj urodziny. Razem starałyśmy się przygotować idealną kolację na tę
okazję, żeby zjeść ją razem, w rodzinnym gronie. Czekaliśmy na ciebie dwie
godziny, zanim zasiedliśmy do stołu. Wiem, że masz w dupie mnie i to, co o
tobie myślę. Ale przynajmniej mogłeś tego dnia okazać trochę szacunku nie mnie,
ale Mary. Kobiecie, która gotuje ci obiady, robi zakupy, pierze twoje brudne
gacie i poświęca temu cały swój czas, który mogłaby spędzić w o wiele
przyjaźniejszych warunkach. Obiecałeś, że o dziewiętnastej zerwiesz się z
pracy, żebyśmy razem mogli świętować urodziny Mary, a tymczasem co? Nie masz za
grosz szacunku. Spieprzyłeś wszystko po całej linii. Nienawidzę cię.
-
Blair, kochanie, nie przejmuj się tym - Mary próbowała załagodzić napiętą
sytuację. Zrobiło jej się ciepło na sercu, słysząc te dość ostre słowa
nastolatki, jednak wyraz twarzy jej pracodawcy momentalnie zmroził jej krew w
żyłach. Zarówno ona, jak i Anthony wiedzieli, jak Robert traktuje swoją córkę,
nie mogli jednak zrobić nic. - Twój tata miał wczoraj najwidoczniej dużo pracy
i nie mógł przyjechać, ale przecież nic się nie stało. - Powiedziałaby więcej,
gdyby nie Robert, który zdecydowanym ruchem dłoni uciszył ją i morderczym
wzrokiem zmierzył swoja córkę.
-
Czy ty sobie aby za dużo nie pozwalasz, Blair? Nie zapominaj się, jesteś moja
córką i mieszkasz pod moim dachem. To nie ty, tylko ja zarabiam na to, żeby
żyło się nam wszystkim dobrze, ale ty tym wszystkim po prostu gardzisz. Kurwa
mać! Może wolałabyś zamieszkać z matka, skoro nie pasuje ci to, co masz tutaj?!
Lepiej będzie ci żyć z ta szmatą i jej fagasem? Gówno wiesz o życiu, jesteś
tylko rozwydrzonym bachorem i nie masz pieprzonego prawa upominać mnie o
czymkolwiek!
-
Panie Robe...- próbowała wtrącić się Mary. Z całego serca współczuła Blair
takiego ojca. Nie miała jednak wystarczającej mocy w sobie, by sprzeciwstawić
się pracodawcy. Gdyby tylko spróbowała, Robert wyrzuciłby ją na bruk, a wtedy
nie miałaby nic. Poświęciła tej rodzinie wszystko, co miała.
-
Zamknij sie, Mary. To jest sprawa pomiędzy mną a Blair. Byłbym wdzięczny,
gdybyś już sobie poszła.
-
No proszę, proszę! Cóż za kulturka! Jesteś bezdusznym śmieciem, a to mnie
nazywasz dziwką! Wychowałeś mnie taką! Dobrze słyszysz, wychowałeś mnie na
dziwkę i tylko ty jesteś temu winien!
-
Jeszcze jedno słowo, smarkulo, a pożałujesz, że w ogóle się urodziłaś! -
wrzasnął na córkę i zerwał się na równe nogi. Hamował się ostatkami sił, by
poskromić w sobie gniew, a bezczelność nastolatki wcale mu w tym nie
pomagała.
-
No dawaj! Uderz mnie! Pokaż, co potrafisz!
Te
słowa, wykrzyczane z podkreślonych malinową szminką ust nastolatki przelały szale
goryczy. Wiedziała bardzo dobrze, że przesadziła, jednak nie zamierzała cofać
swoich słów. W zasadzie już przygotowała się na uderzenie wymierzone w świeżo
wygojony policzek, tym razem jednak tak się nie stało. Poczuła silne
szarpnięcie za włosy, wskutek którego przeleciała przez duży stół i upadła na
podłogę tuż przy nogach swojego ojca. Krzyczała, wrzeszczała i szarpała się z
całych sił, ale nic nie mogło powstrzymać Roberta McCannela, który w furii
zaciskał dłonie na drobnych ramionach swojej córki. Jeden raz uderzył ją z
zaciśniętej pięści w twarz i wyszedł z kuchni bez słowa.
Blair
kuliła się nadal na podłodze, nie mogąc powstrzymać łez, które nagle zaczęły
wylewać się z jej oczu potokami. Ból był do zniesienia, w końcu tylko uderzył
ją w twarz, ale ona czuła się upokorzona przez ojca. Na dodatek miejsce, z
którego zostały brutalnie wyrwane jej ciemne włosy, niemiłosiernie piekło. W
końcu, gdy usłyszała dochodzący z holu głos mężczyzny, wstała i ostatkiem sił
wyszła na ponowne spotkanie z tyranem.
Rozmawiał
przez telefon.
-
Bardzo mi przykro, mamo. Spóźnimy się trochę, Blair znowu zmarnowała dużo czasu
przed lustrem. Spodziewaj się nas przed pierwszą.
-
Ulżyło ci? - spytała Blair cicho, patrząc spod byka na swojego ojca. Ponownie
odżyła w niej czysta nienawiść, ale tym razem powstrzymała się przed cisnącymi
się na język komentarzami.
-
Idź lepiej zajmij się swoją twarzą, Blair. Zaraz wyjeżdżamy.
***
- Justin! Obsłuż
klienta, ja idę na zaplecze! - zawołał Victor Crunch, właściciel niewielkiej
stacji paliw w Nashville, w której pracuje osiemnastolatek.
Szatyn oderwał się od
dotychczasowego zajęcia, którym było układanie towaru na półkach i wyszedł na
zewnątrz, w stronę sportowego samochodu, zaparkowanego przy jednym z
dystrybutorów. Rzucił okiem na pojazd, szacując w głowie rodzaj silnika, a tym
samym paliwa, jakim będzie musiał napełnić bak.
- Olej napędowy, tak?
- spytał kierowcę, zanim chwycił za pistolet - Ile litrów?
-
To PAN powinien wiedzieć, co zatankować, skoro pracuje PAN w takim miejscu. -
Już ten dosadny nacisk na słowo "pan" był dla Justina sygnałem
alarmowym, a ukryta w słowach ironia zmusiła go do uniesienia wzroku prosto na
twarz kierowcy.
-
Mike... - mruknął Justin.- Co... co cię tu sprowadza?
-
Paliwo, Justin. Paliwo mnie tu sprowadza. A raczej jego brak. Czy to nie
oczywiste?
-
T-tak, masz rację. To... ile zatankować?
-
Do pełna.
W
momencie, kiedy szatyn włożył pistolet do baku, został pchnięty przez jednego
ze znajomych Mike'a tak, że paliwo rozlało się po karoserii, z której w kilku
lśniących strużkach skapywało na betonową ziemię.
-
Co ty robisz, idioto?! - wydarł się chłopak. W jego bujnej, brązowej czuprynie
Justin poznał Travisa, tego samego, który wraz z Mike'em zepchnął go tydzień
temu ze schodów.
-
Ja… ja…
-
Co, ty?! Jesteś skończoną ciota, Bieber. Nawet zatankować auta porządnie nie
potrafisz!
-
Hej! - zamieszanie przerwał Victor. - Co tu się dzieje? Co to za wrzaski?!
-
Szefie, ja to wytłumaczę...
-
Proszę pana, nie wiem, jaki problem jest z pańskim pracownikiem, ale całkowicie
spieprzył swoją robotę! Niech pan tylko zobaczy! To nawet moja siostra lepiej
by sobie poradziła, a ma tylko dziewięć lat!
-
Justin, idź do środka i wróć do poprzedniego zajęcia. Zajmę się klientem. - Pan
Crunch próbował załagodzić sytuację, jednak Justin już teraz poczuł się
niezwykle zażenowany. Jak dotąd pracował bez zarzutów i Victor wydawał się
zadowolony z jego postępów, teraz natomiast wiedział, że zawiódł swojego szefa.
Po raz kolejny zrobił coś nie tak, jak trzeba.
Gdy
chłopak ponownie zaczął układać towar na półkach, jego pracodawca wrócił z
bardzo niezadowoloną miną.
-
Justin! - uniósł głos na szatyna. - Co to w ogóle miało znaczyć?! Przecież już
to robiłeś! Zbłaźniłeś się przed ważnymi klientami, Justin.
-
Szefie, ja to wszystko wyjaśnię. To nie tak, ja...
-
Ja nie chcę, żebyś ty mi tutaj cokolwiek wyjaśniał! To ma się więcej nie
powtórzyć i ja tego dopilnuję, rozumiesz?
-
Rozumiem, przepraszam.
Ludzie często dostają
to, czego pragną wystawione na srebrnej tacy. Nie walczą o to, nie starają się.
Dobra materialne nie są dla nich niczym nieosiągalnym, stają się po prostu
częścią wszystkiego. Nie wszyscy jednak mają w życiu takie szczęście. Nie
wszyscy także mają siły, by walczyć. Kiedy to, co robią, podlega ciągłej ocenie,
to, o co walczą jest wyśmiewane, a to, do czego dążą, mieszane z błotem, chęci
do dalszej walki maleją. Nawet takie drobne w oczach innych gesty, docinki,
potrafią dogłębnie skrzywdzić drugiego człowieka. Justin był niezwykle
wrażliwy, ale zawsze walczył. Nawet jako dziecko czuł się zobowiązany do
stałego dążenia ku wymarzonym celom. Nawet, gdy los wielokrotnie stawiał go na
próby, on się nie poddawał. Teraz jednak, czuł, że to już za wiele. Był
poniżany, szykanowany, krzywdzony, a wszystko przez to, że urodził się jako syn
Pattie i Jeremy'ego Bieberów. Wszystko przez to, że los przypieczętował jego
nazwisko złem, bólem i smutkiem. Justin już nie pamiętał dźwięku swojego
śmiechu. Nie wiedział, jak wygląda jego uśmiech. Nie potrafił przywołać w
pamięci tych chwil beztroski, które kiedyś były częścią jego codzienności.
Teraz jego
codziennością są łzy, wizyty na dworcu, litery nakreślone na kartach
pamiętnika. Brak tutaj uśmiechu. Szczęścia.
"To nie tak, że nie potrafię. Ja po prostu straciłem już wiarę w to, że
potrafię. Wiem, że jeśli znajdę w sobie siłę, pokonam ich wszystkich, ale...
nie wiem, czy jest sens. Nie mam, o co walczyć, bo straciłem już nadzieję wszystko,
czego w życiu pragnąłem. Teraz pragnę tylko oddechu. Jednego głębokiego
oddechu, po którym będzie lepiej. Jednego oddechu, który sprawi, że wszystko
stanie się łatwiejsze. Jednego oddechu, który zmieni wszystko. I zmieni mnie.
Oddechu, po którym stanę się silniejszy i pewniejszy. Chcę, by ten oddech dał
mi siły, chcę zdobywać szczyty i spełniać marzenia. Chcę być synem, o jakiego
modli się każda matka, bratem, jakiego pragnie każde dziecko. Chcę, by ktoś
kochał mnie tak mocno, jak ja pragnę kochać. Któregoś dnia jeszcze zmienię
świat na lepsze. Ale teraz chcę po prostu odetchnąć. Jestem beznadziejny w tym,
co robię. Jestem beznadziejny w życiu, jakby życie było grą, którą ciągle
przegrywam. I tak właśnie jest. Nie nadaję się do niczego, bo i tak zawsze
wszystko zepsuję.
ZAWSZE
WSZYSTKO SPIERDOLĘ!
Czy
jest sens walczyć o coś, co nie ma szansy bytu?
Chcę
odejść, zrobić coś, co w końcu uda mi się w pełni. Chcę, by to jedno głębokie
tchnienie było moim ostatnim.
Czy
dam radę to zrobić?
Czy
dam radę nie stchórzyć i odebrać sobie życie tak, jak należy?
Porażka
to moje drugie imię. Choćbym nie wiem, jak się starał i choćbym nie wiem, jak
był silny, i tak nawalę."
Teraz
Justin po raz kolejny stał na rozdrożu. Spoglądał w dół, na obdarte czubki
butów, wystające zza krawędzi murku, na dwie równolegle biegnące, zardzewiałe
szyny, przyozdobione ciemnymi plamami ludzkich wspomnień, uczuć i żyć. W lewej
dłoni, uniesionej odrobinę powyżej głowy trzymał kopertę, w której zapakowany
był pliczek banknotów, w prawej natomiast swój czarny zeszyt. Na jego kartach
ponownie żegnał się z życiem. Zdążył tam zapisać całą swoją historię, wszystkie
uczucia i myśli, zatopił w nim wszystkie swoje gorzkie łzy. I nawet jeśli on
odejdzie z tego świata, ta cząstka jego, którą ukrył w lichym zeszyciku,
przetrwa wieki, dopóki i ten nie zostanie dotknięty zębem czasu. Natomiast
gdyby Justin stracił tę część siebie, czuł, że nie byłoby już jego całego.
Dlatego też całym sobą chronił pamiętnik, chroniąc tym samym siebie przed
ostatecznym aktem autodestrukcji.
Ponownie
zapisał czarnym długopisem wszystkie argumenty, które trzymały go przy życiu i
ponownie uświadomił sobie, że jest ich malutko. Wlepiając wzrok na podkreślone
potrójną linią imiona swojej matki, brata i siostrzyczki, pozwolił, by lewy
kącik ust uniósł się minimalnie ku niebu na wspomnienie nauczycielki języka
angielskiego, która z uporem maniaka powtarzała, że człowieka nie można
określać mianem argumentu. Człowieka nie można równać z rzeczą materialną,
ponieważ człowiek jest czymś więcej, niż marnym przykładem poparcia tezy.
Justin jednak ponownie zapisał swoją matkę w kolumnie, wiedząc, iż pod słowem
"mama", a także pod imionami Jazmyn i Jaxona, kryje się znacznie
więcej uczuć i emocji, niż człowiek odkryłby w najbogatszym w słowa języku
świata. I ponownie tylko to sprawiło, iż nabrał odrobiny chęci do walki. Jednak
ta odrobina w jego oczach była czymś więcej niż delikatnym impulsem, który
najczęściej spychał go na dno, a promyczkiem nadziei na lepsze jutro.
I
chociaż w czarno białym świecie czarno białych ludzi nie ma miejsca na
nadzieję, tej miał Justin wystarczająco wiele, by każdego dnia stawać twarzą w
twarz z jutrem i czerpać siły z płynącej w żyłach energii.
Znowu pozwolił sobie
zatopić się w nadziei i wrócić do domu z lichym uśmiechem na twarzy, który jak
co dzień pośle swojej rodzicielce, zanim wręczy do jej reki kopertę z
pieniędzmi.
~*~*~*~*~*~*~*~
Witam wszystkich nowym rozdziałem!
dziękuję Wam wszystkim za aż 7 kometarzy pod ostatnim postem i już ponad 1600 wyświetleń!!!
wow!
dzisiaj Boże Ciało, a ja zamiast być na procesji, słucham muzyki i sprzątam :') bezbożnica.....
napiszcie w komentarzu, co myślicie o rozdziale!
xx
czytasz = komentujesz = motywujesz
Tak strasznie szkoda mi Justina. W niektórych momentach mam ochotę płakać razem z nim.
OdpowiedzUsuńA ojciec Blair jest jakiś psychiczny. Na jej miejscu dawno bym od niego uciekła. Jej też mi szkoda, ale przez to co robi Justinowi mam ochotę ją udusić. Mam nadzieję, że w końcu się opamięta.
Czekam na kolejnu ;*
http://change-me.blogspot.com/
Powinnam spać, żeby jutro mieć siłę i nie zasnąć w nocy na weselu pod stołem, ale rozdział ważniejszy ;D
OdpowiedzUsuńPrzede wszystkim, muszę to napisać, rozczulił mnie moment, gdy napisałaś, że Pattie robi Justinowi kanapki rano i przykrywa miską. Chociaż mam 17 lat, moja mama robi dokładnie tak samo, a ja nie zamierzam narzekać haha ;D
Rozdział przepięknie napisany i smutny, co jeszcze bardziej dodaje mu uroku. W zasadzie szkoda mi ich obojga. Jestem pewna, że gdyby Blair miała normalny dom i kochających rodziców nie byłaby taką podłą suką. Nic nie bierze się z niczego. A Justinowi gratuluję ciągłych chęci do walki i choćby odrobiny nadziei. Przecież dużo łatwiej byłoby po prostu przestać się bać, przestać walczyć i odejść. Weny <3
priest-jbff.blogspot.com
18th-street-jbff.blogspot.com
getting-closer-jbff.blogspot.com
Mam do Ciebie prośbę... Jeśli wydasz kiedyś książkę (to musi być niedługo) to ja chce zdobyć ją jako pierwsza!
OdpowiedzUsuńPiszę Ci to już kolejny raz, ale po prostu muszę.. Znów się popłakałam i to już po może dziesięciu zdaniach rozdziału.
Mama Justina umawia się z tatą Blait prawda? ;> To dlatego Pattie wróciła tak późno do domu, a on (mam słabą pamięć do imion) spóźnił się na kolację.
Tak patrzę na tę notkę i tak sobie myślę, że Ty nie powinnaś mieć siedmiu komentarzy tylko siedemdziesiąt.
Idę to rozesłać.
Weny <3
school-loser-and-love-jb.blogspot.com
Wyjeee xd płakałam na końcu a co do tej suki nie jest mi jej żal :) niech wie co czuje Justin gdy jest tak po niewierany :) normalnie jej tak nie lubie ugh ._. egoistka :) tak wgl jestem tu nowa ^^ fajny blog ^^ czekam na nn prosze niech w Blair pojawi się cień dobra i współczucia w stosunku do Justina :(
OdpowiedzUsuńwow! to opowiadanie jest świetne, strasznie mi szkoda Justina, a Blair powinna sie w końcu opamiętać, bo przez to jak jej ojciec sie zachowuje powinna wiedzieć co czuje Justin.. czekam na nn:)
OdpowiedzUsuńcudne jest!
OdpowiedzUsuńsmutne, ale dobre ff :D Oby Justin nabrał pewnosci siebie i pokazał wszystkim na co go stać, a zwłaszcza tej suce, Blair...Czekam na następny i pozdrawiam :*
OdpowiedzUsuńCzekam na nn 😍😍
OdpowiedzUsuńkocham
OdpowiedzUsuńkocham
OdpowiedzUsuńkocham
OdpowiedzUsuńidealny
OdpowiedzUsuń