czwartek, 4 czerwca 2015

Rozdział 4. The main source of pain

Minął bardzo długi, męczący tydzień, w którym największą atrakcją szkolną było poniżanie Justina.

*flashback*
Chłopak odzyskał przytomność niedługo po upadku ze schodów, skończonym drobnymi stłuczeniami. Obudził się w samotności w ciemnym pomieszczeniu. Schowek na miotły, w którym Mike wraz z kolegą schowali ciało nieprzytomnego chłopaka, mieścił się w piwnicy, gdzie czas spędzały jednie sprzątaczki i woźny. Tym razem jednak nie było nikogo. Z całych sił uderzał w drzwi z nadzieją, że ktoś go usłyszy. Jego lewa ręka niemiłosiernie go bolała, a przed oczami migotały mu czarne plamki, cały czas miał wrażenie, że jego głowa z każdą sekundą pulsuje coraz bardziej, a ciśnienie w niej wzrasta i za chwilę czaszka nie wytrzyma napierającego na nią nacisku i pęknie. W zasadzie czuł, jakby już pękła i teraz tylko pozostało czekać, aż całkowicie wybuchnie. Justin niewiele pamiętał z tego, co działo się przed upadkiem, ale wolał tego nie wiedzieć. Jedyne, co zdołał wychwycić spośród przebłysków pamięci, to perlisty śmiech Blair. Był tak prawdziwy i szczery, że na samo wspomnienie, Justina ścisnęło w żołądku.
Jeszcze raz uderzył mocno zaciśniętą w pięść prawą dłonią w drzwi.
- Pomocy! - krzyknął, a raczej wydarł się, czując jak powoli chwyta go panika.
Nie mógł dostrzec własnej dłoni, którą pomachał sobie przed twarzą z odległości wyciągniętej ręki. Czuł się również bardzo skrępowany przez otaczające go z każdej strony półki na chemikalia. W powietrzu unosił się drażniący nozdrza zapach środków czyszczących, w których składzie można było znaleźć całą tablicę Mendelejewa. Takie świństwa z pewnością nie są przeznaczone do wdychania przez młodego człowieka.
Kiedy poczucie słabości ponownie go ogarnęło, dźwięk przekręcania klucza rozniósł się po malutkim pomieszczeniu, a drzwi uchyliły się, ukazując niską starszą kobietę z nadwagą, ubraną w roboczy strój w postaci błękitnego fartuszka, pokrytego ciemnoniebieskimi kropkami. Na jej twarzy wymalowało się duże zdziwienie, gdy pochylający się dotąd Justin, jak rażony wyprostował się i nie racząc choćby na nią spojrzeć, wyminął ją i ruszył przed siebie. Nie przeszedł nawet pięciu kroków, a przed oczami pojawiła się ciemność, a on upadł ponownie na ziemię.
- Dzieciaku, wszystko w porządku? - Judith, bo tak miała na imię kobieta, podeszła do niego i pochyliła się na jego ciałem.
Justin miał otwarte oczy i był przytomny, choć trochę oszołomiony, a Judith nie wiedziała, czy ten szok wywołany był upadkiem, czy jego przyczyną. W ogóle nie zdziwiła się natomiast znalezieniem chłopaka w schowku na miotły. Można powiedzieć, że średnio trzy razy w tygodniu znajdowała zamkniętych w nim uczniów.
- Długo siedziałeś zamknięty w tym schowku? Powinieneś iść do higienistki. Myślę, że za dużo nawdychałeś się tych oparów i to cię tak otumaniło. - Chwyciła Justina za lewe przedramię, b pomóc mu wstać, na co chłopak syknął przeciągle i wyrwał rękę z jej uścisku. - No, no! Teraz, dzieciaku to ty musisz iść do higienistki. Już, wstawaj i marsz!
Gdy ociężale odchodził w kierunku gabinetu higienistki, kobieta klepnęła go w tyłek, by przyspieszyć jego ruchy. Nigdy nie lubiła ludzi powolnych.
Idąc przed siebie, Justin powoli przypominał sobie wydarzenia, przez które znalazł się w tym położeniu. Widział to wszystko, jak film, z położenia osoby trzeciej, natomiast odczuwał tak samo mocno, jakby przeżywał tamto spotkanie ponownie. Spojrzał na swoją koszulkę, a do oczu napłynęły mu łzy.
"Dlaczego...?"
*end of flashback*


Dzisiaj również nie było wspaniale, chociaż przyszedł kolejny weekend. Piątek kojarzy się ludziom z wolnością, brakiem obowiązków i ograniczeń, mimo że wciąż jest to dzień roboczy. Wielu naukowców twierdzi, iż społeczeństwo bardziej cieszy się z piątku niż z soboty, nigdy jednak nie wiadomo, ile spośród informacji, zamieszczonych w internecie, można uznać za prawdopodobne. 
Dla Justina nie był to jednak dzień wolności. Sam weekend stawiał przed nim kolejne obowiązki, wymagające systematyczności i pełnego zaangażowania. Każdy dzień tygodnia, był normalnym dniem, żaden nie miał dla niego większej wartości, wszystkie były równie okropne.
Ból nie zawsze jest taki sam. Czasem objawia się wewnątrz nas i oplata się wokół każdej cząsteczki naszego ciała, ciągnąc nas w dół, dopóki nie upadniemy w bezsilności. Bywa też taki, który chociaż delikatny, działa równie destrukcyjnie na naszą psychikę i mentalność, chociaż ciało nie daje żadnych oznak cierpienia. Jest jednak jeszcze jeden, ten, który nie daje Justinowi spać, nawiedza go w nocy i nie opuszcza nawet, gdy wzejdzie słońce. Ten ból, który ogarnia go całego, pochłania w swoje głębiny, nie ukazując przy tym żadnych zmian na zewnątrz.
Justin jako dziecko potrafił się uśmiechać, śmiać i zarażać innych blaskiem radości w oczach. Po śmierci ojca załamał się, ale wciąż umiał przywołać na twarz uśmiech. Teraz jednak, gdy w szkole średniej uderzyła w niego przykra rzeczywistość, uśmiech miał zachowany jedynie dla najbliższych, przed innymi nie potrafił już udawać. Wiedział bowiem, że swój smutek w każdym spojrzeniu przelewa na matkę, która po stracie ukochanego całe swoje życie poświęciła na wnoszeniu w życie dzieciom jak najwięcej radości i każda ich łza rani ją dwa razy bardziej. Niech chciał, by cierpiała, tak jak on. Nie zasłużyła sobie na to.
Lekcje skończyły się dzisiaj szybciej, z powodu ponownej nieobecności nauczyciela, dlatego też Justin wcześniej pojawił się w domu. Oczywiście nie zrezygnował z codziennej obecności na dworcu, przychodzenie tam przed powrotem do domu stało się dla chłopaka tradycją i przyzwyczajeniem. Musiał każdego dnia wylewać gorycz ze swoich myśli, na przemoczonej słonymi łzami, by móc wykrzesać na swych ustach uśmiech dla matki.
Jak wielkie zdziwienie namalowało się na twarzy Justina, gdy po naciśnięciu klamki w wiecznie otwartych drzwiach, te ani drgnęły. Kilka razy ponowił próbę ich otwarcia, zanim dotarło do niego, że jego mamy nie ma w domu, co było niemożliwe. Pattie miała bardzo sympatyczną szefową, z którą ustaliły grafik kobiety tak, by mogła rano żegnać swoje dzieci przed wyjściem do szkoły i witać je po ich powrocie.
Szatyn wyjął z kieszeni dżinsów klucze i otworzył nimi drzwi.
- Mamo?! - zawołał, wchodząc do środka. Kapcie Pattie ułożone były równiutko na podłodze, natomiast nigdzie nie było widać jej ulubionych czółenek, które znalazła na promocji w tanim sklepie obuwniczym i od razu się w nich zakochała. Również brązowy płaszczyk kobiety nie wisiał na wieszaku tam, gdzie jego miejsce.
Niemal biegiem przemierzył odległość dzielącą go od przedpokoju do kuchni. Na stole leżała złożona kartka papieru. Chłopak czym prędzej chwycił ją w obie ręce i prześledził oczami nakreślony równymi literami tekst. Rozpoznał w nim pismo matki.

Justin!
Synku, wiem, że zmartwi Cię moja nieobecność, ale mam nadzieję, że uspokoisz się, jak znajdziesz tę kartkę!
Mam ważne spotkanie kochanie, więc nie mogę być teraz w domu. Nie martw się. Jazzy i Jaxon są u pani Miller. Mógłbyś ich odebrać, jak wrócisz ze szkoły?
Na stole leżą pieniądze, chciałabym, byś zrobił zakupy i ugotował coś na obiad dla siebie i rodzeństwa. Przepraszam, że tego nie zrobiłam, ale jak tylko wróciłam do domu z pracy, od razu si przebrałam i musiałam wychodzić! Zdążyłam tylko napisać ten list!
Wiesz, że kocham Was najbardziej na świecie, Justin!
Mama <3

Na usta Justina mimowolnie wkradł się delikatny uśmiech. Zawsze wiedział, że Pattie była najlepszą mamą na świecie i nigdy tego zdania nie zmieni. To dzięki niej jest dobrym człowiekiem. I chociaż cierpi, zawdzięcza jej swoje życie.
Przed wyjściem przemył ręce i twarz chłodną wodą i schował do kieszeni kilka banknotów. Zbiegł po schodach na piętro niżej i zastukał kilkukrotnie do dużych, drewnianych drzwi mieszkania, w którym mieszkała pani Dominique Miller.
- Witaj, Justin. Pattie mówiła, że to ty odbierzesz dzieci – przywitał go irytująco wysoki głos sąsiadki.
- Tak... eem, przyszedłem po Jaxo i Jazzy. Mogę? - zawahał się na chwilę, niepewny na ile może sobie pozwolić w przypadku znikomych relacji z o wiele starszą od siebie kobietą.
- Proszę – odpowiedziała pani Miller i odsunęła się tak, by Justin mógł wejść do środka, nie zawadzając o jej pokaźnych rozmiarów brzuch i piersi.
Dzieci, gdy tylko usłyszały głos Justina, od razu przybiegły, by przywitać brata. Chłopak kucnął przed młodszym rodzeństwem i objął ich małe, drobne ciałka. Tylko przy nich potrafił się tak szczerze i szeroko uśmiechać. Tylko one dawały mu swą bezkresną, dziecięca radość, której tak bardzo mu teraz brakowało.
- Cześć, dzieciaki! Chcecie iść ze mną na zakupy? - zapytał, na co w odpowiedzi otrzymał entuzjastyczny krzyk Jaxona, którego ręce jak na zawołanie wystrzeliły do góry, a on sam wyprężył swoje ciało. Jazmyn jedynie zachichotała na zachowanie młodszego jedynie dwa lata braciszka. Wchodziła właśnie w ten wiek, kiedy mimo swojej dziecinności, uważała się za dorosłą i odpowiedzialną, przez co wiele razy czuła się zmuszona hamować w sobie beztroskie, dziecięce odruchy. Chciała być już tak duża, jak Justin. Starszy brat imponował jej swoją dojrzałością i traktowała go jako swojego najlepszego przyjaciela. Co prawda szatyn nie zwierzał się siostrzyczce ze swoich prawdziwych problemów, których jej malutka główka nie zdołałaby jeszcze pojąć, często jednak zwracał się do niej z błahostkami, które Jazzy traktowała bardzo poważnie. Ona natomiast powierzała mu swoje prawdziwe sekrety, takie jak to, że Eric pocałował ją w policzek. Dla dużych, siedmioletnich dziewczynek takie rzeczy mają duże znaczenie, większe niż lalki Barbie i Kucyki Pony.
- W takim razie... bardzo przepraszam za kłopot, pani Miller. Będziemy się już zbierać, co dzieciaki? - zwrócił się do rodzeństwa, które zgodnie pokiwało głowami. - No, to na co czekacie? Bierzcie swoje rzeczy i idziemy! Do widzenia.
Justin odetchnął lekko, gdy drzwi domu pani Dominique zamknęły się za nimi. Nie lubił rozmawiać z ludźmi, był bardzo nieśmiałym chłopakiem z aspołecznymi skłonnościami., jednak to okoliczności zmusiły go do przyzwyczajenia się do samotności. Teraz to cisza była jego przyjaciółką. 

               -Justin! – nastolatek usłyszał pisk swojej siostrzyczki, dochodzący zza regału. – Justin, chodź tu szybko!
               Zaniepokojony chwycił mocniej wózek na zakupy, w którego koszyku siedział spokojnie Jaxon i skierował się w stronę swojej siostry. Uspokoił się dopiero, kiedy zobaczył ją, stojącą na pomiędzy regałami, całą i zdrową. Wielkimi oczami przerzucała spojrzenie z niego na różowe paczuszki żelków.
               - Słonko, jeszcze trochę i zbankrutujemy przez te twoje słodkości i wizyty u dentysty – mruknął przez śmiech, ale wrzucił do kosza małe opakowanie słodkości.
Gdy wszystkie potrzebne produkty zostały wzięte, chłopak chciał już kierować się do kasy, jednak ponownie przerwał mu dźwięczny głosik Jazmyn, która z cudownym błyskiem w oku wpatrywała się stojącą na regale lalkę Barbie z zestawem pięknych sukni księżniczki.
               - Justin, spójrz jaka ona piękna. I jakie śliczne ma sukienki. Zawsze marzyłam, by moje lalki miały takie cudowne, balowe suknie, ale mam tylko te, które uszyła mi mamusia – dziewczynka mówiła bardzo cicho, jednak szatyn wyraźnie słyszał każde pojedyncze słowo, jakby szeptała mu je wprost do ucho.
               Było mu przykro, że nie może kupić siostrze wymarzonej lalki. Odliczał każdy grosz, by dane przez matkę pieniądze starczyły na niezbędne zakupy. Cena lalki znacznie przewyższała tę kwotę.
               - Nie dzisiaj, Jazmyn – szepnął, kucając przy siostrze i wziął jej drobne ciałko w ramiona. –Przepraszam.


***

Trzydziestosześcioletnia szatynka cała w skowronkach weszła po cichu do domu, trzymając w jednej dłoni swoje ukochanie beżowe czółenka. Jej syn na dźwięk przekręcającego się klucza w zamku, zerwał się na równe nogi i niemal podbiegł, by przywitać swoją matkę w progu. Dochodziła północ, a Justin przysypiał na fotelu w salonie w oczekiwaniu na rodzicielkę. Pierwszy raz zdarzyło się, że nie było jej w domu o tej godzinie i chłopak zaniepokoił się nie na żarty.
Pattie zamarła w pół kroku, zobaczywszy syna, który wpatrywał się w nią swoim pełnym emocji spojrzeniem brązowych tęczówek, niemal identycznych, jak tęczówki jego ojca, w których głębi lubiła zatapiać się godzinami jako nastolatka. Kobieta poczuła, jak po jej policzkach rozchodzi się typowe dla oznak zawstydzenia ciepło i była pewna, że Justin może widzieć jej dorodne rumieńce. Czuła się jak nastolatka, przyłapana przez rodziców na czymś nieodpowiednim. Tymczasem to ona była rodzicem, a jej syn nastolatkiem. Ich role się zamieniły, a ona miała ochotę zapaść się pod ziemię. Musiała jednak wziąć się w garść, zanim zostanie wyśmiana za swoją dziecinność przez dziecko.
- Justin? Nie śpisz jeszcze? - spytała, siląc się na opanowany, a nawet lekko zmęczony głos. 
- Czekałem na ciebie, mamo. Nigdy jeszcze tak późno nie wracałaś do domu, zmartwiłem się.
- Nie było o co, kochanie. Pisałam tobie, że wrócę późno.
- Nie pisałaś...
- Naprawdę?! Byłam pewna, że pisałam, musiałam zapomnieć. Przepraszam cię, Justin, ale jestem wykończona. Chciałabym położyć się już spać - powiedziała i wyminęła syna. 
Justin zrezygnowany wrócił do swojego pokoju. Wiedział, że matka nie powiedziała mu całkowitej prawdy. W zasadzie nie powiedziała mu nic i był pewny, że gdy tylko nadarzy się okazja, pociągnie ją za język. Czekała ich poważna rozmowa i Pattie zdawała sobie z tego sprawę. Bała się jednak, że to, co ma mu do powiedzenia, złamie jego kruche serce i tak już poważnie naruszone przez życie, przez los, który nigdy nie stał po jego stronie, i przez ludzi, spotykanych na każdym kroku, każdego dnia. O nich jednak młoda matka nie miała pojęcia. 

Następnego ranka Justina obudził silny ból głowy. Nie przejął się nim jednak, od pamiętnego wypadku podobne objawy zdarzały się dość często. Chłopak sprawdził godzinę na elektronicznym budziku, stojącym na półce obok łóżka i doszedłszy do wniosku, że za dziesięć minut będzie musiał wstać, zrezygnował z dalszej drzemki i uniósł się na łóżku.
               Justin nie miał telefonu, nie odczuwał także potrzeby jego posiadania. Wiedział, że i tak nie byłoby go stać na żaden ze smartfonów, którymi chwaliły się dzieciaki z jego szkoły.
               Gdy znalazł się w kuchni, czekało na niego przykryte miską śniadanie. Poza tym nie było nic. Drzwi do salonu, będącego jednocześnie sypialnią jego matki, pozostawał zamknięte, a zza szyby nie wydostawało się żadne światło. Oznaczało to, że Pattie wstała znacznie wcześniej, by zrobić synowi śniadanie, po czym wróciła do łóżka, by odespać ciężki wieczór. Tak przynajmniej tłumaczył to sobie Justin. Nie wiedział, że za zamkniętymi drzwiami Pattie siedziała na rozkładanym tapczanie i toczyła walkę z samą sobą. Wstała tylko dlatego, by nie minąć się z synem. Tylko ze wstydu.
               Nie myśląc o tym zbyt wiele, Justin skierował się do łazienki i wziął szybki prysznic. Woda ukoiła jego spięte ciało i poskromiła kłębiące się w głowie myśli. Chłopak z całych sił starał się skupić na pracy, do której zaraz będzie musiał iść.

               Była szósta trzydzieści, gdy wychodził z domu. Miał więc pół godziny na dojście do stacji paliw, mieszczącej się niedaleko jego domu, przebranie się w roboczy uniform i przygotowanie do pracy.
Ten dzień pracy był dla niego ważny. Dzisiaj miał bowiem odebrać od szefa swoją wypłatę, której znaczną część co miesiąc przeznaczał na pomoc matce. Czuł się zobowiązany do płacenia czynszu za mieszkanie, w którym spędził osiemnaście lat swojego życia.
Szatyn kiwnięciem głowy przywitał się z szewem i ruszył na zaplecze, gdzie znajdował się jego strój roboczy. Przebrał się od razu i nie marnując czasu ruszył do pracy, Zapowiadał się długi, ciężki dzień. Justin nie wiedział jednak jak bardzo ciężki dla niego będzie.


***
Tymczasem Blair zaspana zwlokła się z łóżka, rzucając gniewne spojrzenie na telefon, który grał niezwykle irytującą muzyczkę. Jeszcze poprzedniego wieczora, gdy nastolatka ustawiała ją jako budzik, wydawała się jej przyjemna, teraz natomiast jedyne, czego pragnęła, to jak najszybciej ją wyłączyć.
Dziewczyna odhaczyła ołówkiem kolejny dzień na wiszącym nad łóżkiem kalendarzu i uśmiechnęła się mimowolnie. Dzisiejsza data zaznaczona była kilkukrotnie powtórzonym kółeczkiem.
Ten weekend był jednym z niewielu, które przypieczętowane były prawdziwym szczęściem, a nie, jak zwykle krzywym uśmieszkiem.
Blair była silnie związana z miastem, jednak za każdym razem, gdy przekraczała granicę wioski, w której mieszkała Donna McCannel, w jej wnętrzu jakby z zimowego snu wybudzało się szczęśliwe, beztroskie dziecko, spragnione wrażeń i przygody. Babcia Donna wydawała się jej najwspanialszym człowiekiem na ziemi i taka też była. Jej syn bardzo szybko zrezygnował z życia na wsi i wiele razy proponował matce wprowadzenie się do Nashville na stałe, jednak ona stale pozostawała wierna swoim korzeniom. Osiemnastolatka tylko do niej miała pełny szacunek. Również Mary, swoją gosposię, jak i Anthony'ego traktowała jak prawdziwych członków swojej jakże pokręconej rodzinki, jednak to tę kobietę jako jedyną kochała prawdziwie. Była dla niej matką, przyjaciółką i babcią, ale przede wszystkim oparciem w trudnych chwilach. 
Nastolatka zgarnęła z garderoby garść ubrań, które idealnie nadadzą się na jej weekendowy wypad i spakowała je do sportowej torby. Chwyciła jeszcze komplet świeżej, bawełnianej bielizny, szare legginsy i luźny top, po czym zamknęła się w łazience. Po szybkim prysznicu, w trakcie którego odświeżyła swoje ciało i orzeźwiła rozespany umysł, stanęła przed dużym lustrem i dokładnie obejrzała swoje idealne, nagie ciało. Siniaki na ramionach całkowicie zbladłyby, gdyby nie regularny kontakt z silnym uściskiem palców Roberta, blizna na udzie już się zabliźniła i nie potrzeba było żadnego opatrunku, natomiast siny ślad na policzku nareszcie zniknął. Brunetka beznamiętnie ubrała na siebie bieliznę i założyła przygotowane ubrania, lewy nadgarstek, pokryty kilkoma bladymi bliznami, jak zawsze przykryła chustką i złotymi bransoletkami, które dzwoniły wesoło przy każdym zderzeniu. Tym razem zrezygnowała z mocnego makijażu i pozostała tylko przy odrobinie podkładu, różu na policzkach oraz tuszu na rzęsach. Ostatecznie zdecydowała się jednak na złoty cień na powiekach, który dodawał jej spojrzeniu blaski, a następnie wróciła do pokoju. 
Do torby włożyła jeszcze spakowaną w pełni kosmetyczkę, w której oprócz kosmetyków różnej maści, znajdowała się także malutka paczuszka, ukryta bardzo dokładnie na dnie zamykanej na zamek kieszonki. Nie trzeba być niezwykle inteligentnym, by domyśleć się, co chował szczelnie owinięty papierek. Blair, chociaż wiedziała, że u babci w końcu dozna swobody i spokoju, musiała się zaopatrzyć we wszystko, co w skrajnych wypadkach przynosiło jej ukojenie. 
Babcia Donna wiedziała o wszystkim, jednak nie chciała sprowadzać większych problemów na syna, zgłaszając sprawę do odpowiednich środków, zamiast tego jednak podczas każdej z wizyt Roberta w domu rodzinnym, fundowała mu sesje psychoterapeutyczne, które nijak nie sprawdzały się w rzeczywistości. Po powrocie do rezydencji McCannelów zwykł wściekać się jeszcze bardziej na córkę, co kończyło się kolejnymi siniakami, Blair nie zamierzała jednak niepokoić babci jeszcze bardziej i przyjmowała na siebie wszelkie ciosy i wyzwiska. 
Zarzuciła na ramię pasek od torby i wyszła na korytarz, gdzie niemal zderzyła się w ubranym jak zawsze w skrojony garnitur, Anthonym. 
- O, dzień dobry, Blair - przywitał ją, jak zawsze z wyuczonym firmowym uśmiechem, ciepło jego głosu zdradzało jednak, że mężczyzna czuł się naprawdę zżyty z nastolatka, jakby ta była częścią jego rodziny. - Właśnie szedłem, by cie obudzić. Jak widać, trochę się spóźniłem.
- No tak. Wczoraj nie chciało mi się już pakować, więc postanowiłam wstać odrobinę wcześniej i zrobić to rano. 
- Długo czekałaś na ojca?
- Tak... - mruknęła cicho, nie chciała bowiem zdradzać napięcia, które wypełniło ją na wspomnienie wczorajszego wieczoru. - Czekałam, ale... cóż, nie doczekałam się. Trudno. Jego strata. Wiesz, szkoda mi tylko Mary. Bardzo się starała, by przyrządzić idealną kolację, a on miał to za przeproszeniem głęboko w dupie. Wiem, że woli te swoje służbowe spotkania bardziej ode mnie, już dawno nie zresztą kompletnie stracił do mnie szacunek, ale Mary całkowicie na niego zasłużyła. Zasłużyła na szacunek, a on ją najzwyczajniej w świecie zignorował. 
- Blair, słonko. Nie przejmuj się tym tak. Uwierz, że Mary nie chowa do niego za to urazy. Nie mogliśmy przecież wyrwać go z pracy, żeby zjadł z nami kolację, nie zapominaj, że twój ojciec ma bardzo ważną i odpowiedzialną posadę i to wymaga od niego poświęceń.
               - Rodzina nie powinna być poświęceniem, Tony. Zresztą, po co ja ci to mówię? To z nim powinnam sobie pogadać. Jest już na dole?
- Tak, je śniadanie - odpowiedział i przyglądając się jej poważnym wzrokiem pogłaskał po ramieniu i uścisnął lekko.
- Dziękuję.
Osiemnastolatka położyła swoja torbę na podłodze zaraz przy schodach i pewnym krokiem ruszyła do kuchni, gdzie przy stole z grubego drewna siedział jej ojciec, popijając poranną kawę i czytając gazetę. Obok niego kręciła się Mary. Blair posłała jej uśmiech na powitanie i bez słowa usiadła naprzeciwko ojca, wyrywając  mu z dłoni gazetę.
- Nie przyszedłeś wczoraj - zaczęła oskarżycielskim tonem, wyzywająco patrząc w szare tęczówki ojca.
- Nie dramatyzuj, dziecko. Miałem, spotkanie. Nie przyszedłem na jedną kolację, a ty robisz z tego od razu jakąś szopkę. 
- Ja dramatyzuje. Racja. Robię szopkę, ale nie z jednej, gównianej kolacji, jakich w tym domu wiele. Robię szopkę dlatego, że były to urodziny Mary i obie starałyśmy się, by było idealnie, natomiast ty jak zwykle musiałeś to spieprzyć.
- Słownictwo, młoda panno. Nie zapominaj się! - ostrzegł groźnym głosem, na co otrzymał pełne pogardy prychniecie córki.
- Daruj sobie, co? Chyba nie będziesz upominać o to osobę, którą codziennie witasz wiązanką pozostawiających naprawdę wiele do życzenia epitetów. Mary miała wczoraj urodziny. Razem starałyśmy się przygotować idealną kolację na tę okazję, żeby zjeść ją razem, w rodzinnym gronie. Czekaliśmy na ciebie dwie godziny, zanim zasiedliśmy do stołu. Wiem, że masz w dupie mnie i to, co o tobie myślę. Ale przynajmniej mogłeś tego dnia okazać trochę szacunku nie mnie, ale Mary. Kobiecie, która gotuje ci obiady, robi zakupy, pierze twoje brudne gacie i poświęca temu cały swój czas, który mogłaby spędzić w o wiele przyjaźniejszych warunkach. Obiecałeś, że o dziewiętnastej zerwiesz się z pracy, żebyśmy razem mogli świętować urodziny Mary, a tymczasem co? Nie masz za grosz szacunku. Spieprzyłeś wszystko po całej linii. Nienawidzę cię.
- Blair, kochanie, nie przejmuj się tym - Mary próbowała załagodzić napiętą sytuację. Zrobiło jej się ciepło na sercu, słysząc te dość ostre słowa nastolatki, jednak wyraz twarzy jej pracodawcy momentalnie zmroził jej krew w żyłach. Zarówno ona, jak i Anthony wiedzieli, jak Robert traktuje swoją córkę, nie mogli jednak zrobić nic. - Twój tata miał wczoraj najwidoczniej dużo pracy i nie mógł przyjechać, ale przecież nic się nie stało. - Powiedziałaby więcej, gdyby nie Robert, który zdecydowanym ruchem dłoni uciszył ją i morderczym wzrokiem zmierzył swoja córkę.
- Czy ty sobie aby za dużo nie pozwalasz, Blair? Nie zapominaj się, jesteś moja córką i mieszkasz pod moim dachem. To nie ty, tylko ja zarabiam na to, żeby żyło się nam wszystkim dobrze, ale ty tym wszystkim po prostu gardzisz. Kurwa mać! Może wolałabyś zamieszkać z matka, skoro nie pasuje ci to, co masz tutaj?! Lepiej będzie ci żyć z ta szmatą i jej fagasem? Gówno wiesz o życiu, jesteś tylko rozwydrzonym bachorem i nie masz pieprzonego prawa upominać mnie o czymkolwiek! 
- Panie Robe...- próbowała wtrącić się Mary. Z całego serca współczuła Blair takiego ojca. Nie miała jednak wystarczającej mocy w sobie, by sprzeciwstawić się pracodawcy. Gdyby tylko spróbowała, Robert wyrzuciłby ją na bruk, a wtedy nie miałaby nic. Poświęciła tej rodzinie wszystko, co miała.
- Zamknij sie, Mary. To jest sprawa pomiędzy mną a Blair. Byłbym wdzięczny, gdybyś już sobie poszła. 
- No proszę, proszę! Cóż za kulturka! Jesteś bezdusznym śmieciem, a to mnie nazywasz dziwką! Wychowałeś mnie taką! Dobrze słyszysz, wychowałeś mnie na dziwkę i tylko ty jesteś temu winien! 
- Jeszcze jedno słowo, smarkulo, a pożałujesz, że w ogóle się urodziłaś! - wrzasnął na córkę i zerwał się na równe nogi. Hamował się ostatkami sił, by poskromić w sobie gniew, a bezczelność nastolatki wcale mu w tym nie pomagała. 
- No dawaj! Uderz mnie! Pokaż, co potrafisz! 
Te słowa, wykrzyczane z podkreślonych malinową szminką ust nastolatki przelały szale goryczy. Wiedziała bardzo dobrze, że przesadziła, jednak nie zamierzała cofać swoich słów. W zasadzie już przygotowała się na uderzenie wymierzone w świeżo wygojony policzek, tym razem jednak tak się nie stało. Poczuła silne szarpnięcie za włosy, wskutek którego przeleciała przez duży stół i upadła na podłogę tuż przy nogach swojego ojca. Krzyczała, wrzeszczała i szarpała się z całych sił, ale nic nie mogło powstrzymać Roberta McCannela, który w furii zaciskał dłonie na drobnych ramionach swojej córki. Jeden raz uderzył ją z zaciśniętej pięści w twarz i wyszedł z kuchni bez słowa. 
Blair kuliła się nadal na podłodze, nie mogąc powstrzymać łez, które nagle zaczęły wylewać się z jej oczu potokami. Ból był do zniesienia, w końcu tylko uderzył ją w twarz, ale ona czuła się upokorzona przez ojca. Na dodatek miejsce, z którego zostały brutalnie wyrwane jej ciemne włosy, niemiłosiernie piekło. W końcu, gdy usłyszała dochodzący z holu głos mężczyzny, wstała i ostatkiem sił wyszła na ponowne spotkanie z tyranem.
Rozmawiał przez telefon.
- Bardzo mi przykro, mamo. Spóźnimy się trochę, Blair znowu zmarnowała dużo czasu przed lustrem. Spodziewaj się nas przed pierwszą.
- Ulżyło ci? - spytała Blair cicho, patrząc spod byka na swojego ojca. Ponownie odżyła w niej czysta nienawiść, ale tym razem powstrzymała się przed cisnącymi się na język komentarzami.
- Idź lepiej zajmij się swoją twarzą, Blair. Zaraz wyjeżdżamy. 



***


- Justin! Obsłuż klienta, ja idę na zaplecze! - zawołał Victor Crunch, właściciel niewielkiej stacji paliw w Nashville, w której pracuje osiemnastolatek. 
Szatyn oderwał się od dotychczasowego zajęcia, którym było układanie towaru na półkach i wyszedł na zewnątrz, w stronę sportowego samochodu, zaparkowanego przy jednym z dystrybutorów. Rzucił okiem na pojazd, szacując w głowie rodzaj silnika, a tym samym paliwa, jakim będzie musiał napełnić bak. 
- Olej napędowy, tak? - spytał kierowcę, zanim chwycił za pistolet - Ile litrów?
- To PAN powinien wiedzieć, co zatankować, skoro pracuje PAN w takim miejscu. - Już ten dosadny nacisk na słowo "pan" był dla Justina sygnałem alarmowym, a ukryta w słowach ironia zmusiła go do uniesienia wzroku prosto na twarz kierowcy. 
- Mike... - mruknął Justin.- Co... co cię tu sprowadza?
- Paliwo, Justin. Paliwo mnie tu sprowadza. A raczej jego brak. Czy to nie oczywiste?
- T-tak, masz rację. To... ile zatankować?
- Do pełna.
W momencie, kiedy szatyn włożył pistolet do baku, został pchnięty przez jednego ze znajomych Mike'a tak, że paliwo rozlało się po karoserii, z której w kilku lśniących strużkach skapywało na betonową ziemię. 
- Co ty robisz, idioto?! - wydarł się chłopak. W jego bujnej, brązowej czuprynie Justin poznał Travisa, tego samego, który wraz z Mike'em zepchnął go tydzień temu ze schodów. 
- Ja… ja…
- Co, ty?! Jesteś skończoną ciota, Bieber. Nawet zatankować auta porządnie nie potrafisz! 
- Hej! - zamieszanie przerwał Victor. - Co tu się dzieje? Co to za wrzaski?!
- Szefie, ja to wytłumaczę...
- Proszę pana, nie wiem, jaki problem jest z pańskim pracownikiem, ale całkowicie spieprzył swoją robotę! Niech pan tylko zobaczy! To nawet moja siostra lepiej by sobie poradziła, a ma tylko dziewięć lat!
- Justin, idź do środka i wróć do poprzedniego zajęcia. Zajmę się klientem. - Pan Crunch próbował załagodzić sytuację, jednak Justin już teraz poczuł się niezwykle zażenowany. Jak dotąd pracował bez zarzutów i Victor wydawał się zadowolony z jego postępów, teraz natomiast wiedział, że zawiódł swojego szefa. Po raz kolejny zrobił coś nie tak, jak trzeba. 
Gdy chłopak ponownie zaczął układać towar na półkach, jego pracodawca wrócił z bardzo niezadowoloną miną.
- Justin! - uniósł głos na szatyna. - Co to w ogóle miało znaczyć?! Przecież już to robiłeś! Zbłaźniłeś się przed ważnymi klientami, Justin. 
- Szefie, ja to wszystko wyjaśnię. To nie tak, ja...
- Ja nie chcę, żebyś ty mi tutaj cokolwiek wyjaśniał! To ma się więcej nie powtórzyć i ja tego dopilnuję, rozumiesz?
- Rozumiem, przepraszam. 



Ludzie często dostają to, czego pragną wystawione na srebrnej tacy. Nie walczą o to, nie starają się. Dobra materialne nie są dla nich niczym nieosiągalnym, stają się po prostu częścią wszystkiego. Nie wszyscy jednak mają w życiu takie szczęście. Nie wszyscy także mają siły, by walczyć. Kiedy to, co robią, podlega ciągłej ocenie, to, o co walczą jest wyśmiewane, a to, do czego dążą, mieszane z błotem, chęci do dalszej walki maleją. Nawet takie drobne w oczach innych gesty, docinki, potrafią dogłębnie skrzywdzić drugiego człowieka. Justin był niezwykle wrażliwy, ale zawsze walczył. Nawet jako dziecko czuł się zobowiązany do stałego dążenia ku wymarzonym celom. Nawet, gdy los wielokrotnie stawiał go na próby, on się nie poddawał. Teraz jednak, czuł, że to już za wiele. Był poniżany, szykanowany, krzywdzony, a wszystko przez to, że urodził się jako syn Pattie i Jeremy'ego Bieberów. Wszystko przez to, że los przypieczętował jego nazwisko złem, bólem i smutkiem. Justin już nie pamiętał dźwięku swojego śmiechu. Nie wiedział, jak wygląda jego uśmiech. Nie potrafił przywołać w pamięci tych chwil beztroski, które kiedyś były częścią jego codzienności.
Teraz jego codziennością są łzy, wizyty na dworcu, litery nakreślone na kartach pamiętnika. Brak tutaj uśmiechu. Szczęścia. 



"To nie tak, że nie potrafię. Ja po prostu straciłem już wiarę w to, że potrafię. Wiem, że jeśli znajdę w sobie siłę, pokonam ich wszystkich, ale... nie wiem, czy jest sens. Nie mam, o co walczyć, bo straciłem już nadzieję wszystko, czego w życiu pragnąłem. Teraz pragnę tylko oddechu. Jednego głębokiego oddechu, po którym będzie lepiej. Jednego oddechu, który sprawi, że wszystko stanie się łatwiejsze. Jednego oddechu, który zmieni wszystko. I zmieni mnie. Oddechu, po którym stanę się silniejszy i pewniejszy. Chcę, by ten oddech dał mi siły, chcę zdobywać szczyty i spełniać marzenia. Chcę być synem, o jakiego modli się każda matka, bratem, jakiego pragnie każde dziecko. Chcę, by ktoś kochał mnie tak mocno, jak ja pragnę kochać. Któregoś dnia jeszcze zmienię świat na lepsze. Ale teraz chcę po prostu odetchnąć. Jestem beznadziejny w tym, co robię. Jestem beznadziejny w życiu, jakby życie było grą, którą ciągle przegrywam. I tak właśnie jest. Nie nadaję się do niczego, bo i tak zawsze wszystko zepsuję.

ZAWSZE WSZYSTKO SPIERDOLĘ!
Czy jest sens walczyć o coś, co nie ma szansy bytu?
Chcę odejść, zrobić coś, co w końcu uda mi się w pełni. Chcę, by to jedno głębokie tchnienie było moim ostatnim.
Czy dam radę to zrobić?
Czy dam radę nie stchórzyć i odebrać sobie życie tak, jak należy?
Porażka to moje drugie imię. Choćbym nie wiem, jak się starał i choćbym nie wiem, jak był silny, i tak nawalę."


Teraz Justin po raz kolejny stał na rozdrożu. Spoglądał w dół, na obdarte czubki butów, wystające zza krawędzi murku, na dwie równolegle biegnące, zardzewiałe szyny, przyozdobione ciemnymi plamami ludzkich wspomnień, uczuć i żyć. W lewej dłoni, uniesionej odrobinę powyżej głowy trzymał kopertę, w której zapakowany był pliczek banknotów, w prawej natomiast swój czarny zeszyt. Na jego kartach ponownie żegnał się z życiem. Zdążył tam zapisać całą swoją historię, wszystkie uczucia i myśli, zatopił w nim wszystkie swoje gorzkie łzy. I nawet jeśli on odejdzie z tego świata, ta cząstka jego, którą ukrył w lichym zeszyciku, przetrwa wieki, dopóki i ten nie zostanie dotknięty zębem czasu. Natomiast gdyby Justin stracił tę część siebie, czuł, że nie byłoby już jego całego. Dlatego też całym sobą chronił pamiętnik, chroniąc tym samym siebie przed ostatecznym aktem autodestrukcji. 
Ponownie zapisał czarnym długopisem wszystkie argumenty, które trzymały go przy życiu i ponownie uświadomił sobie, że jest ich malutko. Wlepiając wzrok na podkreślone potrójną linią imiona swojej matki, brata i siostrzyczki, pozwolił, by lewy kącik ust uniósł się minimalnie ku niebu na wspomnienie nauczycielki języka angielskiego, która z uporem maniaka powtarzała, że człowieka nie można określać mianem argumentu. Człowieka nie można równać z rzeczą materialną, ponieważ człowiek jest czymś więcej, niż marnym przykładem poparcia tezy. Justin jednak ponownie zapisał swoją matkę w kolumnie, wiedząc, iż pod słowem "mama", a także pod imionami Jazmyn i Jaxona, kryje się znacznie więcej uczuć i emocji, niż człowiek odkryłby w najbogatszym w słowa języku świata. I ponownie tylko to sprawiło, iż nabrał odrobiny chęci do walki. Jednak ta odrobina w jego oczach była czymś więcej niż delikatnym impulsem, który najczęściej spychał go na dno, a promyczkiem nadziei na lepsze jutro.
I chociaż w czarno białym świecie czarno białych ludzi nie ma miejsca na nadzieję, tej miał Justin wystarczająco wiele, by każdego dnia stawać twarzą w twarz z jutrem i czerpać siły z płynącej w żyłach energii. 
Znowu pozwolił sobie zatopić się w nadziei i wrócić do domu z lichym uśmiechem na twarzy, który jak co dzień pośle swojej rodzicielce, zanim wręczy do jej reki kopertę z pieniędzmi. 



~*~*~*~*~*~*~*~

Witam wszystkich nowym rozdziałem!
dziękuję Wam wszystkim za aż 7 kometarzy pod ostatnim postem i już ponad 1600 wyświetleń!!! 
wow!
dzisiaj Boże Ciało, a ja zamiast być na procesji, słucham muzyki i sprzątam :') bezbożnica.....

napiszcie w komentarzu, co myślicie o rozdziale!
xx



czytasz = komentujesz = motywujesz









12 komentarzy:

  1. Tak strasznie szkoda mi Justina. W niektórych momentach mam ochotę płakać razem z nim.
    A ojciec Blair jest jakiś psychiczny. Na jej miejscu dawno bym od niego uciekła. Jej też mi szkoda, ale przez to co robi Justinowi mam ochotę ją udusić. Mam nadzieję, że w końcu się opamięta.
    Czekam na kolejnu ;*
    http://change-me.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Powinnam spać, żeby jutro mieć siłę i nie zasnąć w nocy na weselu pod stołem, ale rozdział ważniejszy ;D
    Przede wszystkim, muszę to napisać, rozczulił mnie moment, gdy napisałaś, że Pattie robi Justinowi kanapki rano i przykrywa miską. Chociaż mam 17 lat, moja mama robi dokładnie tak samo, a ja nie zamierzam narzekać haha ;D
    Rozdział przepięknie napisany i smutny, co jeszcze bardziej dodaje mu uroku. W zasadzie szkoda mi ich obojga. Jestem pewna, że gdyby Blair miała normalny dom i kochających rodziców nie byłaby taką podłą suką. Nic nie bierze się z niczego. A Justinowi gratuluję ciągłych chęci do walki i choćby odrobiny nadziei. Przecież dużo łatwiej byłoby po prostu przestać się bać, przestać walczyć i odejść. Weny <3
    priest-jbff.blogspot.com
    18th-street-jbff.blogspot.com
    getting-closer-jbff.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam do Ciebie prośbę... Jeśli wydasz kiedyś książkę (to musi być niedługo) to ja chce zdobyć ją jako pierwsza!
    Piszę Ci to już kolejny raz, ale po prostu muszę.. Znów się popłakałam i to już po może dziesięciu zdaniach rozdziału.
    Mama Justina umawia się z tatą Blait prawda? ;> To dlatego Pattie wróciła tak późno do domu, a on (mam słabą pamięć do imion) spóźnił się na kolację.
    Tak patrzę na tę notkę i tak sobie myślę, że Ty nie powinnaś mieć siedmiu komentarzy tylko siedemdziesiąt.
    Idę to rozesłać.
    Weny <3
    school-loser-and-love-jb.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  4. Wyjeee xd płakałam na końcu a co do tej suki nie jest mi jej żal :) niech wie co czuje Justin gdy jest tak po niewierany :) normalnie jej tak nie lubie ugh ._. egoistka :) tak wgl jestem tu nowa ^^ fajny blog ^^ czekam na nn prosze niech w Blair pojawi się cień dobra i współczucia w stosunku do Justina :(

    OdpowiedzUsuń
  5. wow! to opowiadanie jest świetne, strasznie mi szkoda Justina, a Blair powinna sie w końcu opamiętać, bo przez to jak jej ojciec sie zachowuje powinna wiedzieć co czuje Justin.. czekam na nn:)

    OdpowiedzUsuń
  6. smutne, ale dobre ff :D Oby Justin nabrał pewnosci siebie i pokazał wszystkim na co go stać, a zwłaszcza tej suce, Blair...Czekam na następny i pozdrawiam :*

    OdpowiedzUsuń