sobota, 14 listopada 2015

Rozdział 14. The night of redemption and...

Blair
Muzyka poruszała moim ciałem we własnym rytmie, odgrywając taneczny duet z alkoholem krążącym w mi we krwi. Unosząc ręce do góry zataczałam półokręgi biodrami biodrami i wiedziałam, jak bardzo nakręca to tańczących obok mnie mężczyzn. 
Pozwoliłam jednemu z nich ułożyć dłonie na mojej talii i nie zareagowałam, gdy zaczął sunąć nimi wzdłuż ciała, zahaczając o pasek obcisłej, skórzanej spódnicy, której śliski materiał zakrywał mi jedynie połowę ud, nie wliczając niewielkiego rozporka po lewej stronie. 
Nagle zostałam gwałtownie przyciśnięta do czyjejś klatki piersiowej i otoczona od tyłu silnymi ramionami, które znałam. Wtuliłam się w to ciało i bardziej wczułam w muzykę. Otarłam się pupą o umięśnione nogi i spojrzałam w dół, na jego palce zaplecione na moim brzuchu długie, proste palce. Z delikatnym uśmiechem na ustach zaczęłam sunąć swoim palcem wzdłuż cienkich, białych pasków na czarnej koszuli chłopaka. 
Zaśmiałam się, gdy jego dłonie zacisnęły się na moich biodrach i odwróciły tak, że stanęłam z nim twarzą w twarz. Przesunęłam opuszkami palców po niewielkim zaroście Mike'a. 
Owinęłam ramiona wokół jego szyi, gdy zbliżył twarz do mojego ucha, by złożyć na nim niewinny pocałunek.
- A więc - wymruczał na tyle głośno, by słowa przebiły się przez dźwięki muzyki, bębniące w moich bębenkach. - Powiesz mi już, co zestresowało cię tak bardzo, że mnie tu zabrałaś?
Westchnęłam ciężko i chwyciłam przyjaciela mocno za dłoń, ciągnąc go do damskiej toalety, gdzie przywarłam do niego ciałem pozwalając jego ustom czule musnąć moje. Ułożyłam dłonie na jego ramionach i wbiłam palce w materiał koszuli, gdy uniósł mnie na wysokość swoich bioder i posadził na umywalce, kontynuując niebezpieczny pocałunek. Zatraciłam się w każdym muśnięciu składanym na mojej szyi, w każdym dotyku jego silnych dłoni i każdym dźwięku wychodzącym z jego ust. I kiedy już chciałam pójść o krok dalej, on ostatni raz ucałował moje usta czule, po czym odsunął się odrobinę, pozostawiając kontakt jedynie przez dłonie owinięte na mojej talii i zetknięte czoła. 
- Powiesz mi? - wyszeptał, patrząc mi w oczy i sprawiając, że cała ta atmosfera oraz wszystkie uczucia, które mną targały przed paroma sekundami, tak po prostu wyparowały, jakby w ogóle nie miały miejsca. - Co się stało?
Odepchnęłam go od siebie i odeszłam na kilka kroków, przymykając oczy we frustracji. 
- Bieber - warknęłam. - Nie zdążyłeś zauważyć, że ostatnio wszystko, co wprawia mnie w ten stan ma związek z nim albo z moim ojcem? Tym bardziej, że teraz wszystko, co dotyczy ojca, dotyczy także Biebera i na odwrót. - Wyrzuciłam obie ręce w powietrze, by jakoś zobrazować moje oburzenie. 
- Co masz na myśli? 
Nie odpowiedziałam od razu. Patrzyłam najpierw przez chwilę, jak zmienia się wyraz jego twarzy. Kiedy zmarszczki na czole zniknęły, a zaciśnięte usta rozluźniły się, zaczęłam mówić.
- Ojciec znalazł sobie kogoś, twierdzi, że się zakochał. Ja, no cóż, mam to szczerze w dupie, to i tak nie zmieni mojego zdania o nim. Jest i zawsze będzie skurwysynem, choćby nie wiem jak bardzo będzie temu zaprzeczał. Ale mniejsza o to. Ta kobieta nazywa się Pattie Bieber. Coś ci to mówi?
- Czy to...?
- Tak. Więc skoro już wiesz, mógłbyś po prostu dać mi o tym zapomnieć i chociaż na moment oderwać się od tej całej gównianej otoczki mojego życia? Proszę. 
- Wiem czego ci potrzeba - mruknął i pociągnął w kierunku baru.
Po chwili już połykaliśmy kolejne shoty ze szklanych kieliszków, nie zważając na nic, poza dźwiękami muzyki, uderzającymi w nasze bębenki, a każdy następny łyk oddalał nas coraz bardziej od świadomości. Czy to było to, co mogło oderwać mnie od prawdy, od mojego życia? Czy tylko to było w stanie wyrwać mnie ze świadomości, pozwolić zatracić się w ułudzie?


Justin


"Czyż nie do bojowania podobny byt człowieka?

Czy nie pędzi on dni jak najemnik?
Jak niewolnik, co wzdycha do cienia,
jak robotnik, co czeka zapłaty.
Zyskałem miesiące męczarni, 
przeznaczono mi noce udręki.
Położę się, mówiąc do siebie:
Kiedyż zaświta i wstanę?
Lecz noc wiecznością się staje
i boleść mną targa do zmroku.
[...]
Wspomnij, że dni me jak powiew.
Ponownie oko me szczęścia nie zazna.
[...]
Ja ust ujarzmić nie mogę,
mówić chcę w utrapieniu,
narzekać w boleści mej duszy.
[...]
Myślałem: Wypocznę na łóżku,
posłanie to trosk mych powiernik.
Lecz Ty mnie snami przestraszasz,
przerażasz mnie widziadłami. 
[...]
Zginę. Nie będę żył wiecznie.
Zostaw mnie - dni me jak tchnienie.
A kim jest człowiek, abyś go cenił
i zwracał ku niemu swe serce?
Czemu go badać co ranka?
Na co doświadczać co chwilę?
Czy wzrok swój kiedyś odwrócisz?
Pozwól mi choćby ślinę przełknąć.
Zgrzeszyłem. Cóż mogłem Ci zrobić?
[...]
Wkrótce położę się w ziemi,
nie będzie mnie, choćbyś mnie szukał."

Przełknąłem ślinę trochę zbyt głośno, słysząc w głowie szum ostatnich przeczytanych przeze mnie słów. One wszystkie były tak bliskie memu sercu, że nieświadomie zapłakałem cicho, nie chcąc obudzić nikogo. 
Żal i gorycz zalewały mnie od środka i choć wiedziałem, że nie mogę tak się nad sobą rozczulać, nie potrafiłem inaczej. 
Blair miała rację. Chociaż powiedziała to w możliwie najpodlejszy sposób, musiałem jej przyznać rację. Użalałem się nad sobą, nie umiałem stawić czoła problemom każdego dnia. Nie miałem wzorca siły i męskości, który naprowadziłby mnie na właściwą drogę. Zagubiłem się. 
I zatraciłem się w poczuciu zgubienia na tak długo, że po drodze zagubiłem nawet siebie.
Była sobota, czwarta nad ranem, a ja płakałem nad swoją utraconą dumą, nad swoją słabością, nad tym, jak wiele rzeczy na tym świecie mnie zraniło i jaką słabą osobę ze mnie uczyniło. Schrzaniłem swoje życie. Straciłem już rachubę, jak wiele szans już spieprzyłem, ale nadszedł moment, by powiedzieć stop. 
Nadszedł moment, by iść naprzód.
I to właśnie zrobiłem. 
Zamknąłem za sobą drzwi, nie oglądając się za siebie, zbiegłem po drewnianych schodkach i zaciągnąłem się mroźnym, jesiennym powietrzem. Narzuciłem kaptur na głowę i schowałem dłonie w kieszeniach bluzy. Nie przejmowałem się, gdzie zaprowadzą mnie nogi. Dzisiejsza noc była nocą odkupienia.
Szedłem przed siebie ulicą, przeżywając każdy swój pojedynczy oddech, każdą złą myśl i każdą łzę, którą wylałem nad swoim losem. Czy to było tego warte. Potrzebowałem papierosa, szklanki złocistej whiskey i złamanego człowieka, który jak ja, będzie wytapiał smutki w zwierzeniach obcej osobie. 
Pierwszy raz w życiu doświadczałem tych doznań. To było silniejsze niż potrzeba, jakby instynkt nakazywał mi iść tam, pchnąć ciężkie drzwi taniego baru na jednej z tych nędznych ulic, na których się wychowywałem i upić się do nieprzytomności z cichą nadzieją, że nie otworzę ponownie oczu. Iść do baru, w którym ojciec przebywał wraz ze swoją ekipą. Baru, pod którym od jednego spojrzenia rozpoczął się niezwykły romans, pełen miłości, namiętności, a także bólu i cierpienia, romans, który dane było mi poznać jedynie w rozmarzonych opowieściach mojej matki. 
Usiadłem przy młodym mężczyźnie, opartym bezładnie policzkiem na prawej dłoni. Lewą ręką obracał szklanką wokół dna i wpatrywał się w pływające w środku resztki trunku, jakby w nich miał znaleźć odpowiedzi na dręczące go pytania. 
Usiadłem i siedziałem, patrząc się w swoje splecione na ladzie dłonie. Przyszedłem tu chyba tylko patrzeć, jak ludzie piją, patrzeć, jak radzą sobie z problemami. Przyszedłem, sam nie wiem po co, skoro jedyne, co mogłem robić w barze, to myśleć o tym, że nie stać mnie nawet na jedną, lichą kolejkę lewego bimbru spod lady. Cóż, życie to gówno.
- Nie nasyci się oko patrzeniem, nie napełni się ucho słuchaniem. Ale cóż mogę więcej niż patrzeć i słuchać, jak tylko to mi pozostało? - wymruczał niezrozumiale swoje pijackie wyznania obcy mężczyzna. Miał jasne, zmęczone oczy, czarna grzywka opadała mu na czoło, a kilkudniowy zarost pokrywał część policzków i brodę. - Taka piękna, dziewicza, ciepła. Boże, wpadłem po uszy doświadczając jej dobroci i niewinności. 
- Dziewczyna? - spytałem. Pytanie retoryczne. 
- Zabawna historia, że im głębiej w to brnąłem, tym stawała się bardziej niewinna, a gdy w końcu ugrzązłem w tym bagnie na dobre, ta pokazała swoje prawdziwe oblicze. Nigdy nie wierz kobiecie, stary. Nie wierz kobiecie, którą widzisz przed sobą, bo to cię zgubi. One zawsze grają. A co jest twoim problemem, przyjacielu?
- Zabawna historia to, że też jestem tu przez kobietę. W zasadzie przez dwie. Jedna, która sprowadziła mnie na świat, druga, która sprowadziła mnie na dno. 
- Słabo - podsumował. - Chcesz opowiedzieć mi o tym przy szklance... lub dwóch? Zresztą, kto by się dzisiaj przejmował matematyką? Barman! - kiwnął palcem na młodego mężczyznę w koszuli, stojącego za ladą. - Dwa razy to samo poproszę.
- Nie wiem, czy to najlepszy pomysł, nie wziąłem ze sobą portfela - mruknąłem, ale po chwili wzruszyłem ramionami. - Chociaż, nawet gdybym go wziął, nie miałbym z czego zapłacić. 
- Spoko stary, jak mam tego do porzygu. A wszystko byłem skłonny oddać dla tej dziwki. A najzabawniejszy jest fakt, jak bardzo to boli. Jakby ktoś rozpruwał ci serce od wewnątrz. I brzuch. I całe ciało kawałek po kawałku. Znasz to uczucie?
- Ja nie kocham. Nie wiem nawet, czy potrafię. Widzisz, przez całe swoje życie byłem uczony miłości. Moja mama ma jej w sobie tak wiele, że czasem czuje się nią przytłoczony, skrępowany, bo, cholera, doświadczyłem w życiu tak wiele przeciwieństw tej całej miłości, dobra czy innego pozytywnego gówna na tej planecie, że po prostu już nie potrafię tego odwzajemnić. Wiesz, jakie to chujowe uczucie, wymuszać uśmiech nawet do własnej siostry, która patrzy ma ciebie tymi swoimi dużymi, brązowymi oczami i pyta czemu jesteś smutny? Wiesz jak to jest, kiedy zewsząd spadają na ciebie pociski spojrzeń, które krzyczą jedną rzecz i wbijają się w ciebie niczym sztylety? Jesteś niczym. Niczym. Niczym. Niczym. Jesteś kurwa niczym. NICZYM. Niczym. 
Otarłem kolejną łzę, spływającą po moim policzku. Nagle ogarnęło mnie uczucie gorąca w całym ciele, ale nie zdejmowałem bluzy, Wlałem łyk gorzkiego trunku do gardła, nawet się zbytnio nie krzywiąc. Wszystko mi było obojętne. 
- Jak miałem trzynaście lat zmarł mój ojciec - wyznałem, beznamiętnie patrząc brunetowi w oczy. - Chociaż zmarł, to trochę za delikatnie powiedziane. On... rzucił się pod pociąg, kiedy ten jeden raz poszedłem za nim, gdy jak co dzień wyszedł z domu do swoich kumpli. Poszedł na dworzec, a ja poszedłem za nim, bo nie słyszał, jak go wołałem. Chciałem mu pokazać rysunek, który zrobiłem dla niego w dniu jego urodzin z dwuletnią siostrą. Byłem taki podekscytowany, taki... szczęśliwy i nagle - urwałem, słysząc, jak załamuje mi się głos. - N-nadjeżdżał pociąg. Nie zatrzymywał się na tej stacji. Było pusto. Nie było nikogo oprócz nas. Myślałem, że zatrzyma się i usiądzie na ławce, ale on nie zrobił tego. Poszedł dalej... szedł- szedł prosto i... Zawołałem go, ale było już za późno. W ostatniej chwili mnie zauważył, a potem już go nie było. Zniknął pod szynami, a ja stałem tam z powiewającym na wietrze rysunkiem wystawionym w jego stronę. Pociąg przejechał, a ja zostałem przyciągnięty do czyjegoś ciała. Jakaś ręka zakryła mi oczy w momencie, w którym chciałem spojrzeć na... na niego. To była mama. Płakała, trzymając się za brzuch, tego dnia szła za nami, za tatą, żeby powiedzieć mu, że jest w ciąży. Jaxon nie miał nawet szansy, by usłyszeć jego głos. To wszystko prześladuje mnie już przez pięć lat. Każdego dnia przeżywam ten dzień od nowa, każdą sekundę, każdą łzę czuję tak samo bardzo. To boli, wiesz? To boli jak cholera i jeśli myślisz, że skoro tu jestem, to dobrze sobie z tym radzę, to  jesteś w błędzie, bo w każdej sekundzie mojego pieprzonego życia czuję, jakbym stał na krawędzi i w tej każdej sekundzie mam ochotę zrobić krok naprzód i jedyne, co jak dotąd mnie powstrzymywało, to zranienie mamy, bo kurwa ostatnią rzeczą, jaką chcę zrobić, to tak bardzo ją skrzywdzić. A teraz jeszcze zakochała się w człowieku, który stworzył kolejne źródło mojego cierpienia. 
- Kobieta? - spytał tylko z nieobecny wzrokiem. Półuśmieszek migotał na jego ustach i sprawił, że również się uśmiechnąłem.
- Z twarzy anioł... - mruknąłem. Była piękna. Ale jakie miało to znaczenie, kiedy na każdym kroku raniła?
- ... lecz wewnątrz...?
- Lecz wewnątrz siedlisko najgorszej szarańczy - dokończyłem. - Ona mnie prześladuje. Jej twarz, jej oczy patrzące z taką odrazą, wpatrzone w moje, jakbym był pieprzonym wybrykiem natury bez prawa istnienia. 
- Powiedz to - wyszeptał.
- Co? - spytałem zdezorientowany, ale po chwili już wiedziałem. - Nie. Nie powiem tego. Nienawidzę jej.
- Wystarczy, że powiesz mi jak ma na imię. 
- Nie - szepnąłem. - Nie, bo wtedy...
- Bo wtedy będę wiedział. I nie będziesz już mógł sobie zaprzeczać. 
Milczałem. Nie chciałem, by tak skończyła się ta noc. Miała to być noc odkupienia, a tymczasem jest to noc słabych zwierzeń obcemu facetowi. 
- A co z tobą i twoim cierpieniem?
- Naprawdę chcesz słuchać mojej dennej historii o złamanym sercu po tym gównie, które z siebie wylałeś? - uniósł brwi, po czym parsknął szyderczo. - Pytanie retoryczne. Nie będę ci opowiadać jak się szczeniacko zakochałem w nastolatce. Nie będę ci opowiadać jak ważne to dla mnie było i jaką przygodę sobie z tego zrobiła. Nie będę ci mówić, jak to boli wciąż ją kochać. To nie jest istotne, bo ważniejsze jest to, co ty czujesz. Co czujesz do niej. 
- Nienawidzę jej.
- Czyżby? 
Nagle wstał, rzucił na ladę kilka banknotów i poderwał mnie z siedzenia. Posłałem mu zdezorientowane spojrzenie, ale on zignorował mnie i wyprowadził z baru. Szliśmy przez chwilę w ciszy, która napawała mnie niepewnością i skrępowaniem, ale jednocześnie sprawiała, że czułem wewnętrzny spokój i lekkość, jakbym w końcu wyzbył się z siebie ciężaru. Wtedy się odezwał. 
- Zabrałem cię na spacer, żebyś mógł odkupić swoje życie, które zmarnowałeś na łzy. Pozwól swojemu ojcu odejść i zaznać spokoju.
- Myślisz, że łatwo jest zapomnieć o tym wszystkim? Mylisz się i jeśli sądzisz, że nie próbowałem, to również jesteś w błędzie. - Wskazałem na niego palcem. - Każdego pieprzonego dnia mam nadzieję, że w końcu dam radę o tym zapomnieć i każdego dnia próbuję, ale nie potrafię. To się za mną ciągnie. To nie jest złamane serce, nieodwzajemniona miłość. To jest kurwa obraz samobójstwa człowieka, którego kochałem ponad wszystko. Człowieka, który był dla mnie wzorem, autorytetem i przede wszystkim moim ojcem. Tego nie da się tak po prostu zapomnieć. 
On tylko spojrzał na mnie smutnym wzrokiem i szedł dalej. Współczucie i coś nieodgadnionego malowało się na jego twarzy.
- Nie masz zapominać - wyszeptał. - Nie możesz. Ale musisz pozwolić sobie pogodzić się z tym, że jego nie ma i nigdy już nie będziesz tym chłopcem, którym byłeś tamtego dnia. Jesteś facetem, który przeżył w przeszłości tragedię, a teraz musi zacząć żyć na nowo. 
- Gdyby tylko to było takie łatwe - mruknąłem patrząc przed siebie.
Kilkanaście metrów przed nami szli młodzi ludzie, najprawdopodobniej w moim wieku. Równie pijani, jak mój towarzysz i ja, równie beznadziejnie przemierzali tę beznadziejną dzielnicę w poszukiwaniu nadziei. Jak ja kochałem ironię... 
Obserwowałem ich przez chwilę. Nie wiem, dlaczego nie potrafiłem oderwać wzroku od tej dwójki. Patrzyłem jak dziewczyna zatacza się, a jej partner nie pomaga jej utrzymać równowagi, pozwala jej upaść w pijackim stylu i nie racząc jej choćby spojrzeniem, idzie dalej. 
- Młodzież - mruknąłem pod nosem, zdając sobie sprawę, że sam należałem do tej grupy wiekowej. Niemniej jednak, ja byłem inny. Czułem się inny, niż oni wszyscy, ale prawda była taka, że nie znałem siebie na tyle, by stwierdzić wprost, że byłem inny. 
Byłem niedoświadczony. Mogłem opisać wszystkie rodzaje smutku, ale moja wiedza o życiu kończy się w tym samym miejscu, w którym się zaczęła.
Nieświadomie zwolniłem, mijając leżącą dziewczynę i spojrzałem w dół, a gdy moje serce zabiło mocniej w rozpoznaniu, całkowicie się zatrzymałem. Mój towarzysz nawet nie spostrzegł, że nie szedłem już przy jego boku, dopiero po chwili ocknął się z zamyślenia, odwrócił i również spojrzał na dziewczynę. Ciekawość namalowała się na jego twarzy, kiedy wrócił spojrzeniem do mnie. Wyraźnie słyszałem te nieme pytania które mi w ten sposób zadawał.
- Pytałeś mnie co jest moim problemem...



~*~*~*~

Prawie dwa miesiące.... 
Przez tyle czasu nie było rozdziału.
Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. 
To fanfiction jest dla mnie najważniejsze, ale... no właśnie ale. 
Całkowicie straciłam chęci, wenę i czas. Przestałam czytać, przestałam pisać, przestałam o tym myśleć i zapomniałam. Jest mi z tym źle, więc przepraszam wszystkich, którzy czekali. Mam nadzieję, że to się więcej nie powtórzy :(

sobota, 26 września 2015

Rozdział 13. Misleading hopes

Ojciec wrócił po tygodniu i wrócił całkiem odmieniony. Emanował od niego taki spokój, z jakim nigdy dotąd nie przyszło mi się spotkać, nawet jego oczy błyszczały nutką uczucia i troski. Mimo to napawał mnie niepokojem, a wręcz strachem, tym bardziej, że wiedziałam, jak daleko był w stanie się posunąć. 
Drżałam, gdy silnymi, wzbudzającymi respekt ramionami otoczył moje drobne ciało w geście przywitania. Nie odwzajemniłam uścisku. Bałam się wtedy, bałam się, gdy przytulając twarz do poduszki, czekałam na nadejście snu z niemą modlitwą na ustach, by tym razem kolejny koszmar o mojej śmierci nie okazał się proroczym, bałam się funkcjonować ze świadomością, że on jest gdzieś obok mnie, gotowy mnie skrzywdzić, gdy los zwróci się przeciwko niemu. Bałam się również teraz, siedząc obok niego w jednej z droższych restauracji, by w końcu poznać wybrankę jego zgniłego serca. 
Gardziłam nim. Gardziłam człowiekiem, który mnie spłodził, a jednocześnie bałam się go bardziej, niż ktokolwiek kiedykolwiek wyobrażał sobie ogrom, kryjący się pod pojęciem strachu. 
Kiedy poczułam ruch po swojej prawej stronie, mimowolnie zadrżałam, zanim spojrzałam na ojca. Zrozumiałam, co się dzieje, kiedy tylko dostrzegłam delikatny błysk uwielbienia w jego szarych, zmęczonych oczach. Nie mogłam, chociaż bardzo chciałam, oprzeć się wrażeniu, jakie wywarł na mnie ten widok. 
Niewiadomego pochodzenia podmuch powietrza poruszył moimi włosami, kiedy spojrzałam w tym samym kierunku, zasłaniając mi widok na ułamek sekundy, który jednak dłużył się niemiłosiernie, aż w końcu czas stanął w miejscu, gdy spojrzenie głębokich jasnobrązowych oczu odwzajemniało moje. 
Nie reagowałam. Moje ciało zamarło w bezruchu, jakby oderwało się od mojej woli, po prostu nie potrafiłam się poruszyć, widząc, jak Justin staje dokładnie przede mną, wpatrując się we mnie wzrokiem, który był najprawdopodobniej odbiciem mojego własnego. 
I tak trwaliśmy, nie wiadomo ile, jakby świat się skończył, zostawiając nas jedynych uratowanych, zbawionych i jednocześnie skazanych na życie obok siebie. Jakbyśmy po latach wzajemnych poszukiwań nie mogli uwierzyć, że ktoś jeszcze żyje na tej planecie, a w długo wyczekiwanym momencie spotkania, poczuli na plecach ogrom zawodu. 
Ale ta wieczność trwała jedynie ułamki sekundy, dopóki silne palce nie zacisnęły się agresywnie na moim nadgarstku, schowanym pod stołem przykrytym śnieżnobiałym obrusem, wyrywając mnie z chwilowego zamroczenia. 
- Pattie, poznaj moją córkę, Blair - wskazał na mnie dłonią, uśmiechając się ciepło. - Blair, to jest Pattie, kobieta, w której się zakochałem.
- Dzień dobry - mruknęłam, podając kobiecie rękę. Mój wzrok cały czas nieświadomie odbiegał w stronę Justina, ale uciekał w tym samym momencie, w którym spotykał się z jego spojrzeniem. 
- Niezmiernie się cieszę, że mogłam cię w końcu poznać, Blair. Ojciec sporo o tobie mówił.
- Naprawdę? - nie mogłam powstrzymać błysku w moich oczach i nutki ciekawości w głosie, to było silniejsze ode mnie, bo choćbym nienawidziła go z całego serca, z taką samą siłą również go kochałam.
Nim się obejrzałam, Pattie była już przy mnie obejmując lekko ramionami moje drżące ciało, co było pretekstem, do zbliżenia ust do mojego ucha i wyszeptania kilku słów, których nie chciała, by pozostali słyszeli.
- Mówił, że jest z ciebie dumny, bo wyrosłaś na piękną, młodą kobietę i że nigdy nie będzie wystarczająco odważny, by przyznać to tobie w twarz.
Przymknęłam oczy, napawając się ciepłem bijącym od jej ciała oraz słowami, które wywołały silny ucisk w żołądku, wyciskając łzy z moich oczy. Zakryłam pojedyncze krople włosami, nie chcąc wyjść na wrażliwą przy nim. 
- Dobrze, więc - westchnęła w końcu Pattie, wyplątując się z uścisku, który nieświadomie zacieśniłam i spojrzała najpierw na ojca, potem na mnie, a następnie na Justina i jego rodzeństwo. - Robercie, Blair... to są moje dzieci, najstarszy syn, Justin, moja jedyna córeczka Jazzy i Jaxon najmłodszy z rodzeństwa. Dzieci, to jest Robert i jego córka Blair.
- My się znamy - mruknął Justin, wbijając wzrok w swoje buty.
- Słucham?
- My się znamy, jesteśmy w jednej klasie.
- Naprawdę?!
- No tak - wtrąciłam się, uśmiechając się nieśmiało.
- Cóż, to... jestem naprawdę zaskoczona.
- Mamusiu, dlaczego Justin jest taki blady? - tę niezręczną chwilę przerwał głos Jazzy. 
Spojrzałam na niego, nie wiedząc, o czym tak naprawdę mówiła dziewczynka. Po raz pierwszy mogłam mu się tak naprawdę przyjrzeć. Rzeczywiście był blady, miał twarz całkowicie pozbawioną kolorów, ale właśnie takiego widziałam go zawsze. Nigdy nie zwróciłam uwagi na zupełny brak rumieńców na jego policzkach, zwykle zajęta byłam tym, jak beznadziejny z niego człowiek. 
Wyłapałam kontrast między jego bladością, a odcieniem pełnych ust, których kształt układał się w duże, malinowe serce. Jasnobrązowa grzywka opadała prosto na jego czoło, przykrywając odrobinę głębokie, brązowe oczy. Były niezwykle ciemne, pokryte jakąś tajemniczą mgłą, która sprawiła, że poczułam potrzebę odkrycia tej osłony, poznania każdego sekretu, jaki się pod nią kryje. 
- J-ja - zająknął się. - Nie najlepiej się czuję. Coś musiało mi zaszkodzić... I-idę... zaraz wrócę. 
Wstał i wybiegł na zewnątrz, zostawiając nas w niezręcznej ciszy, rzucających między sobą pytające spojrzenia. 
- Blair - mruknął mój ojciec z nutką znajomej agresji, którą tylko ja byłam w stanie wychwycić. To był znak, żebym robiła to, czego ode mnie oczekiwał, w przeciwnym wypadku stanie się to, czego bym nie chciała. Wiadomo o co chodzi... - Skoro mówisz, że się znacie, nie uważasz, że wypadałoby pójść za nim i upewnić się, że wszystko z nim w porządku?
To znaczyło "masz tam iść i przyprowadzić go z powrotem, żeby nic nie spieprzyło tej kolacji".
Przełknęłam ślinę i pokiwałam niepewnie głową, po czym przeprosiłam Pattie i odeszłam powoli tam, gdzie po raz ostatni mignęła mi sylwetka Justina. Nie chciałam tam iść, a jednocześnie coś ciągnęło mnie w tamtym kierunku, coś, czego bynajmniej nie chciałam.
Stał oparty o barierki i patrzył w dal, gdzieś poza horyzontem, gdzie nie dosięga ludzkie oko.
Długo wpatrywałam się w jego zgarbioną sylwetkę, zanim się odezwałam. Kilka razy przeskanowałam ubiór szatyna, przeliczyłam każde marszczenie na czarnych spodniach i koszuli w tym samym kolorze, której rękawy podwinięte były do łokci. Stojąc tak za nim, nie odczuwałam jakiejkolwiek bariery, granicy, którą sama wyznaczałam, będąc z nim w jakkolwiek, zwykle toksycznej relacji. 
- Nie pozwolę na to - szepnął, chociaż mimo szumu liści i hałasu przejeżdżających samochodów, usłyszałam te słowa bardzo wyraźnie, jakby wyszeptał mi je wprost do ucha. Stałam jednak dwa metry za nim, nie mogąc się poruszyć, nie mogąc nic powiedzieć. Przez cały ten czas tlił się we mnie ułamek strachu splątanego ze smutkiem, złością i nienawiścią. Wszystkie te negatywne emocje kumulowały się we mnie z każda chwilą bardziej, a jednak, nie potrafiłam tak po prostu im ulżyć. 
- Nie pozwolę na to - powtórzył i odwrócił się twarzą do mnie, patrząc mi prosto w oczy. Nie mogłam pozostać obojętną na jego łzy i ten wzrok, który mówił, jakby to wszystko była moja wina. Czułam się winna. - Nie pozwolę, byś zniszczyła mi życie jeszcze bardziej, rozumiesz? Możesz mi zabrać wszystko. I tak, kurwa, już nic nie mam do stracenia. Wszystko. Ale od mojej rodziny trzymaj się z daleka. 
- Jus...
- Nic już nie mów! - krzyknął. - Nie widzisz tego?! Granica już dawno została przekroczona, dostrzeż to wreszcie i po prostu pozwól mi żyć moim beznadziejnym życiem! Nie sprawiaj mi życia gorszego, niż jest, proszę. 
Wzięłam drążcy głos, starając się powstrzymać od tego, co nieuniknione. Ale Justin miał rację. Granica została przełamana w momencie, kiedy pozwoliliśmy zajść temu tak daleko. Jedniak nie byłam jedyną która zawiniła, lecz chyba jedyną, która to dostrzegała. Spojrzałam na niego gorzko.
- Myślisz, że ja cieszę się, że mój ojciec wybrał sobie na swoją dziwkę twoją matkę?! Myślisz, że chciałam tego? Kurwa, wolałabym każdego, niż ciebie i twoją zasraną rodzinkę i wyobraź sobie, że nie jesteś jedynym, który ma popieprzone życie! Inni także nie mają kolorowo i nie jesteś, kurwa, jedyną ofiarą, więc jej z siebie nie rób. Nie rób z siebie większej cioty, niż jesteś, bo, kurwa, rzygać mi się chce, jak widzę, że znowu płaczesz. Zachowujesz się jak mała dziewczynka, która nie dostała od mamy cukierka. Dorośnij, człowieku!
Zamknęłam oczy, nie chcą, by moje łzy frustracji ujrzały światło dzienne. Czułam je pod powiekami wystarczająco często, by nauczyć się je powstrzymywać. Musiałam być silna. Silna, aby pokazać innym, jak słabi są, mieć nad nimi kontrolę, robiąc rzeczy, których oni nie potrafią.
Poczułam jak coś zderza się z moim ramieniem, a gdy otworzyłam oczy, jego już nie było. Wchodził do środka, agresywnie popychając jedno skrzydło drzwi. Popędziłam za nim, by nie zdenerwować ojca swoją nieobecnością. Tak bardzo starałam się go nie zawieść, zagubiłam się w tej pogoni za spełnianiem jego oczekiwań, bo wiedziałam, jakie konsekwencje przyniesie moje nieposłuszeństwo. Chciałam żyć tak długo, ile jest mi to dane. Nie chciałam tracić tego wszystkiego teraz, tak młodo. Tyle rzeczy jest przede mną, tyle marzeń do spełnienia. 
- Wszystko w porządku, synku? 
Spojrzałam na Pattie, która z troską w oczach obejmowała dłonią twarz Justina, po czym przebiegła palcami po jego włosach i w końcu pozwoliła rękom opaść wzdłuż ciała. 
- Tak, po prostu potrzebowałem odrobiny powietrza.
Muszę przyznać, jak bardzo ścisnęło mi się serce na ten widok. Rozczuliło mnie tryskające z oczu Pattie uczucie, którego nigdy nie miałam szansy doznać i chyba poczułam coś w rodzaju zazdrości, a potem nawet poczucia winy. Szybko jednak potrząsnęłam głową, łudząc się, że w ten sposób pozbędę się tych uczuć i zajęłam swoje miejsce przy stoliku.
- Co wam tyle zajęło? - spytał ojciec, zachowując beztroski ton głosu, jakby wierzył, że nie wychwycę dezaprobaty, bardzo wyraźnie malującej się w tych słowach. Ale ja potrafiłam znacznie więcej, niż mogło to się to wydawać, chociaż stale pozwalałam mu żyć w niewiedzy, napawając się nadzieją, że dzięki temu mnie samej będzie lepiej. Łudziłam się, zapewne na marne. 
- Po prostu... Justin źle się poczuł i potrzebował powietrza. Tu jest dużo ludzi, pewnie poczuł się przytłoczony. - Rzuciłam znaczące spojrzenie w kierunku szatyna, zmuszając go tym do przytaknięcia.
Kiwnął głową, nie żałując sobie gorzkiej odpowiedzi oczu, tego wzroku, który wyrażał tak wiele żalu, nienawiści i uczucia, jakie czułam tak często, a jakiego teraz nie potrafiłam zdefiniować. 
Czułam się podle i beznadziejnie pod naciskiem spojrzeń, których na sobie nie chciałam. Zmuszały mnie do skulenia się w sobie i potakiwaniu na każde słowo wypowiedziane srogim głosem ojca przez resztę wieczoru. 
A cały ten dzień sam w sobie był beznadziejny. Tak po prostu, jakby został przypieczętowany w chwili, gdy się urodziłam. Czułam, że jakkolwiek bym się nie starała, ostatecznie i tak wszystko się spieprzy. Mimo wszystko musiałam się starać. Zostało to na mnie wymuszone, by grać dobrą córeczkę przed tą kobietą, dwojgiem przesłodkich dzieci i tym beznadziejnym chłopakiem. 
Było drętwo. Wszystko wokół wydawało się nazbyt... dobre i przesłodzone, co dawało efekt słodko-gorzkiej komedii romantycznej z wewnętrzną tragedią w tle. A może naprawdę takie było? Przecież każdy z nas ma w sobie odrobinę własnego dramatu. 
Ale jednocześnie wszystko, co dotyczyło tej czwórki było takie naturalne, bez zahamowań, ze stuprocentowym szacunkiem. Zazdrościłam im tej relacji, chociaż wiedziałam, że to jest jedyne, co tak naprawdę mają. 
Ja natomiast miałam wszystko to, czego im brakowało, oprócz tej jednej rzeczy, której tak naprawdę pragnęłam. 
Jednak życie nauczyło mnie, że moje pragnienia nigdy nie mają odzwierciedlenia w realnym świecie, pozostają jedynie skrywanymi w głębi marzeniami, wyścielającymi równoległą rzeczywistość, odtwarzaną w naszej podświadomości. Właśnie tam, gdzie marzenia stanowią realia, a modlitwy zawsze są wysłuchiwane. 

Justin's P.O.V.

Nie wiem już, czy śmiać się, czy może płakać. Być zły, załamany, a może zadowolony? 
Wiedziałem, że nie będzie to dla mnie łatwe. Wiedziałem, że ciężko będzie mi nie patrzeć na tego mężczyznę przez pryzmat mojego ojca, ale jeszcze trudniejszym okazało się patrzenie na niego przez pryzmat jego córki. 
McCannel. 
Czy to nazwisko samo w sobie nie zwiastuje zła? Czy trzeba pokazać to komuś na własne oczy, by zrozumiał, że do tych ludzi nie należy zbliżać się choćby na krok. 
Oczywiście, by zrozumiał już po fakcie. 
Otaczam się ślepcami.
Ślepcami, którzy potrafią patrzeć jedynie swoimi oczami. Nie widzą krzywd, które człowiek wyrządza drugiemu. Widzą jedynie to, co mają przed sobą: promienny uśmiech i plik banknotów, schowany w portfelu. 
Czy tylko pieniądze się dzisiaj liczą?
Ci podli ludzie, którzy otaczają mnie zewsząd, znaleźli najkrótszą drogę do mojej słabości. Najkrótszą i najbardziej bolesną.
Przyjrzałem się temu dziwnemu obrazowi przede mną i aż we mnie uderzyło. Dawno nie widziałem mamy tak roześmianej i szczęśliwej, tak zaangażowanej w rozmowę, w którą wkładała całe swoje serce. I martwiłem się, bo wiedziałem, że było ono zbyt kruche i zbyt dobre, by być w stanie stawić czoła złu, kryjącemu się w cieniu każdej z liter tego nazwiska. 
Blair wędrowała wzrokiem po wszystkich wkoło, jednocześnie zajmując rozmową Jazzy, która wydawała się oczarowana brunetką. Chciałem ze wszystkich sił odciągnąć ją od niej, ale bałem się skrzywdzić mamę. Bardziej od krzywdy wyrządzonej przez kogoś, obawiałem się krzywdy wyrządzonej przeze mnie samego. Nie wybaczyłbym sobie, gdybym choć raz sprawił, że kąciki jej ust opadną z mojej winy. 
Ale teraz była szczęśliwa. Wszyscy wokół promienieli, rozciągając swe usta szerzej, niż zwykle, wypuszczając prosto z serca radosny śmiech, a pośrodku tego byłem ja, chichy, smutny i samotny, bo jak zwykle wszystko w moim życiu było nie takie, jak powinno, wszystko wydawało się być skierowane dokładnie na przekór mnie. 
Gdzie w tym wszystkim moje zdanie? Gdzie ja ze swoim pustym sercem i straconymi nadziejami? 
Byłem zbyt wrażliwy, by stać się nieodrębną częścią wszystkiego, tak jak inni. Każdy potrafił się dostosować, a ja? Ja nie potrafiłem i choćbym nie wiem, jak bardzo pragnął, nie mogłem się nauczyć. 
Więc musiałem pozostać sam jeden, osamotniony, karmiący się własnymi złudnymi nadziejami.
Dlaczego to wszystko musi być takie trudne?


~*~*~
Wiem, że dawno nie było rozdziału. Przepraszam. 
Mam dużo nauki i w wolnych chwilach po prostu odpoczywam. Staram się pisać jak najszybciej, ale nie potrafię tego na sobie wymusić. 
Po prostu napiszcie w komentarzu, czy podobał się rozdział, to bardzo motywuje.
Dziękuję za te wszystkie miłe komentarze i wyświetlenia i w ogóle za to, że jesteście, chociaż jest Was niewiele <3 
nie potrzebuję więcej :*

sobota, 5 września 2015

Rozdział 12. Awakening.

Blair's P.O.V.
Niezrozumiałe szepty dźwięczały w moich uszach tak długo, aż zorientowałam się, że coś jest nie w porządku. Czułam, że leżę, otoczona zapachem lawendy, nie wiedziałam tylko, czy to wyobraźnia płata mi figle, czy tak właśnie wygląda życie po śmierci. Czuć wszelkie bodźce, ale nie móc na nie zareagować, nie móc nic zobaczyć, powiedzieć, dotknąć. Byłam pewna, że umarłam, jednak coś, jakieś dziwne wrażenie nie dawało mi spokoju, bo przecież...
- Nie popełnię więcej tego błędu. - Znałam głos, który wypowiedział te słowa. Ale nie było to moje wyobrażenie. Słyszałam to zbyt dokładnie i wyraźnie, mimo że dochodziło jakby z daleka. Po prostu wiedziałam, że nie był to sen, a jawa, jakkolwiek dziwne mi się to wydawało, gdy byłam pewna, że nie żyję. 
Poczułam dotyk na swojej skórze, w okolicy ramienia, a w mojej głowie zapaliła się żółta lampka. Znałam tego dotyk, chociaż na pozór delikatny, nie mógł oznaczać nic dobrego. Te szorstkie opuszki zawsze sprowadzały na mnie ból, wprawiały z zagubienie i niepokój, wręcz strach. Teraz również adrenalina zaczęła krążyć w mojej krwi i mimo że nie wiedziałam jeszcze dlaczego, miałam pewność, że muszę się bronić.
Zaczęło się od palca. Czułam jak zadrgał, gdy usiłowałam zdobyć kontrolę nad całym ciałem. Zdołałam poruszyć nim jeszcze raz, skupiając na nim wszystkie swoje zmysły. Potem cierpliwie odzyskiwałam kontrolę nad kolejnymi partiami, ale z każdą chwilą czułam narastającą panikę. Wariowałam. Wszystko wracało do mnie ze spowolnionym refleksem. 
Kontrola. 
To słowo sprawiało, że mój oddech przyspieszał i gdy tylko pojawiło mi się w głowie, nie mogło już z niej wyjść, wręcz przeciwnie, wypełniło ją całą i dudniło niczym puls w uszach.
Kontrola
Czułam strach na każdy wydźwięk tego słowa w mojej głowie.
W końcu zdołałam otworzyć oczy, ale to, co zobaczyłam przed sobą jeszcze bardziej pobudziło mój strach. 
Najpierw spotkałam parę przerażających oczu nad sobą. Czułam też cuchnący alkoholem oddech na twarzy, który przyprawiał mnie o zimne dreszcze. Bałam się. Wiedziałam, że to nie zwiastuje nic dobrego, czułam, że mnie skrzywdzi, zrani i sprawi, że stracę kontrolę po raz kolejny przez jego chorą obsesję na punkcie mojej matki, której oboje nienawidzimy w równym stopniu. 
Nie zwracając uwagi ani na kable podłączone do mojej odkrytej piersi, ani na igły wbite w moje ręce, z niemym krzykiem uciekłam na koniec łóżka.
- Żyjesz - wysyczał ojciec.
- Żyję - powtórzyłam cichym szeptem. Żyję. Poczułam delikatne ciepło rozlewające się po całym moim ciele i zrozumiałam, że była to ulga, chociaż gdzieś jeszcze tlił się strach przed moim koszmarem. Przed moim ojcem.
- A ja przyszedłem to zmienić. 
Mój i tak szybki już oddech, przyspieszył, chwyciła mnie panika, a adrenalina popychała mnie do zrobienia rzeczy, o których bałam się nawet myśleć, kiedy tak kuliłam się w sobie, przyciskając swoje ciało jak najbliżej ściany i jak najdalej od NIEGO. 
- Zostaw mnie. Błagam, zostaw. Nie dotykaj. NIE - na przemian szeptałam i krzyczałam odpychając go od siebie nogami.
W końcu owinął palce wokół moich kostek, zamykając je w silnym uścisku i przyciągnął do siebie na skraj łóżka. Zapiszczałam, gdy zacisnął ręce na mojej szyi, ponownie próbując mnie udusić, a gdy już straciłam wszelkie nadzieje na ratunek, do pokoju wbiegł Anthony. Odciągnął ojca ode mnie, dzięki czemu w końcu mogłam wziąć kilka głębokich oddechów, by chociaż odrobinę dojść do siebie. 
- Musi pan trochę odpocząć - powiedział Anthony, wyprowadzając go z mojego pokoju. - Myślę, że wyjazd do pańskiej matki dobrze panu zrobi, panie Robercie, co pan o tym myśli?
Spojrzał na mnie ostatni raz, upewniając się, czy wszystko jest w porządku, zanim zniknął na drzwiami, które zamknęły się z cichym kliknięciem. Ale nic nie było w porządku. Nie. Nie było nawet blisko do "w porządku". Właśnie wybudziłam się ze śpiączki we własnym łóżku, bez odpowiedniej opieki tylko dlatego, że mężczyzna, który próbował mnie zabić, zwany również moim ojcem, boi się wziąć odpowiedzialności za to, co spierdolił. Co więcej, pierwszym, co zobaczyłam po otwarciu oczu, był ten oto człowiek, próbujący...
Przełknęłam ślinę i przymknęłam oczy, pozwalając pojedynczej łzie spłynąć w dół policzka. Wiedziałam, co muszę zrobić, by powstrzymać nadchodzącą panikę. Bałam się. Bałam się tak, jak nigdy dotąd jeszcze tego nie czułam. Całą miłość, wszystkie te ciepłe uczucia, którymi na nowo zaczęłam darzyć ojca przemieniły się w strach, którego nie chciałam oraz, z którym nie potrafiłam walczyć. 
Warknęłam sfrustrowana. Ogarniała mnie złość, gdy uświadomiłam sobie jak bardzo dałam się w to pochłonąć. Nie powinnam byłą zatracać się w tym uczuciu, wiem, że gdybym nie pozwoliła mu zająć części mnie gdzieś tam głęboko, nie dotknęłoby mnie to tak bardzo, a tymczasem wewnątrz wszystko mnie boli na myśl, jak łatwo dałam się temu omotać. Miałam cholerną nadzieję, że wydarzy się cud, ale zapomniałam, że dla takich jak ja nie ma cudów. Jestem zbyt złą osobą, by Bóg uchylił dla mnie rąbka nieba. 
Ostrożnie odpięłam od swojego ciała wszystkie kabelki i wyjęłam igłę, po czym powoli wstałam i na chwiejnych nogach podeszłam do drzwi. Nie myśląc zbyt wiele przekręciłam kluczyk i ruszyłam do łazienki, ignorując mroczki pojawiające się co jakiś czas przed moimi oczami. Byłam osłabiona i potrzebowałam chwili czasu, by się do tego przyzwyczaić. Wiedziałam, że powinnam leżeć, ale nie przejmowałam się tym, bo wiedziałam też, co muszę zrobić, by się uspokoić.
Zamknęłam się w łazience i również przekręciłam kluczyk w zamku. rozebrałam się, wyjęłam z szuflady żyletkę i weszłam pod prysznic, pozwalając letniej wodzie obmyć moje ciało. Obserwowałam jak miesza się z krwią po każdym lekkim rozcięciu na nadgarstku i jasnoczerwonymi kroplami spada na biały brodzik. Przecinałam stare rany, robiłam świeże, czując jak ogarnia mnie coraz większa frustracja. 
Warknęłam pod nosem i rzuciłam spojrzenie na bliznę na nodze.
- Nie wierzę, że to robię - szepnęłam, kucając i przykładając ostrze do jasnoczerwonej blizny.
Ale ten ból przyniósł mi ukojenie, pozwolił odsunąć się od tego wszystkiego, co kotłowało się w mojej głowie i rozchylić usta w delikatnym uczuciu błogości. Ludzie mogą nazywać mnie wariatką, zresztą sama się za nią uważam, jednak nie czuję potrzeby zmian. Czuję za to potrzebę patrzenia w przeszłość i karmienia swojej nienawiści bolesnymi wspomnieniami, bo tylko tak zdołam odbudować na nowo mur wokół swojego serca, żeby nikt więcej już mnie nie zranił.
To jest cholernie złe uczucie, być zranionym. Ale ranić... to jest coś, co utrzymuje mnie przy życiu. Nie potrafię inaczej. I może to złe, to jestem ja. Taka jestem i nie potrafię tego zmienić. Nie chcę. To sprawia, że czuję się silna, czuję, że mam kontrolę nad sobą, nad innymi. Kontrola to moje błogosławieństwo i nie zrozumie mnie nikt, kto jeszcze nigdy nie został jej pozbawiony. To jest część nas, część, która pozwala nam czuć się pewnie w każdej sytuacji, bo wiemy, że w każdej chwili, możemy to zakończyć. 
Wzięłam drżący oddech, czując ogarniające uczucie słabości. Spojrzałam w dół i powstrzymałam się przed wzdrygnięciem. Patrzyłam z poważną miną na krew wypełniającą brodzik i wypuściłam powoli powietrze. Woda, która spokojnie spływała po moim ciele, powodowała palący ból w świeżej ranie, która była głębsza, niż na początku mi się wydawało. Uniosłam się na obie nogi i przytrzymałam ściany, która uchroniła mnie przed upadkiem, gdy obraz przede mną chwilowo pokryła czerń. Byłam słabsza, niż się tego po sobie spodziewałam, ale trzymałam się twardo. Dokładnie wyczyściłam swoje ciało i pozbyłam się niechcianych włosków, których przybyło, gdy leżałam nieprzytomna, a następnie osuszyłam skórę.
Zacisnęłam zęby i przyłożyłam ręcznik do krwawiącej rany i w tej dziwnej pozycji przeszłam do umywalki. Wyjęłam apteczkę z szafki i opatrzyłam nogę tak, jak poprzednim razem. Potem zajęłam się opatrywaniem nadgarstka, z którego przestała już sączyć się krew. 
Oblizałam usta, patrząc z niepokojem na swoje odbicie w lustrze, moja twarz była zastraszająco chuda i blada z delikatnymi, zielonkawymi przebarwieniami. Przełknęłam ślinę, przypominając sobie swoje pełniejsze przedtem policzki, malinowe usta i błyszczące oczy. Brakowało tego. Przesunęłam palcem po spierzchniętych wargach podniosłam wzrok na swoje tęczówki, nawet błyszczące łzy nie pozbawiły ich pustości. Pozwoliłam pojedynczej, słonej kropli popłynąć, wypuszczając kolejny drżący oddech. 
- Dlaczego to wszystko jest takie popieprzone? - spytałam samą siebie, kiedy dotarło do mnie, że cała się trzęsłam. Nie potrafiłam wydobyć z siebie tej mocy, siły, która podtrzymywała mnie prosto, dzięki której stawiałam pewne kroki stojąc twarzą w twarz z tyranem. Teraz na samą myśl o nim, pod powiekami zbierały się łzy, a serce przyspieszało niespokojnie. Bałam się go. Część mnie przez niego umarła. Część mnie, która została pogrzebana gdzieś w odmętach mojej podświadomości. To było nieodwracalne. Nie da się tak po prostu zignorować strachu przed kimś, kto próbował cię zabić.
Nigdy nie odzyskasz pełnego zaufania do przyjaciela, który wbił ci nóż w plecy w najmniej oczekiwanym momencie.
I może to nie był przyjaciel, a człowiek, którego przez całe życie nienawidziłam, ale bolało tak samo bardzo. 
Potarłam dłońmi swoje odkryte piersi, a potem ramiona, próbując ogrzać chłodną skórę. Chwyciłam w dłoń puchaty szlafrok, wiszący na drzwiach i otuliłam się nim, rozkoszując się jego miękkością i, co zabawne, złudnym poczuciem bezpieczeństwa, która zalało mnie od środka na ułamek sekundy. Potem znowu przypomniałam sobie cały ból i smutek, ogarniający mnie od momentu, w którym usłyszałam jego mrożący krew w żyłach głos. 
Kiedy opuściłam łazienkę, doszedł moich uszu niespokojny głos Mary. 
- Blair, słonko! Nie ignoruj mnie, proszę. Otwórz drzwi. To nie jest zabawne, Blair, otwórz!
Podeszłam do drzwi i upewniwszy się, że jestem dokładnie przykryta, przekręciłam kluczyk, pozwalając gosposi wejść do środka i zalać mnie lawiną niemal jednakowych pytań.
- Święty Jezu, jak mnie przestraszyłaś, dziecko! Dobrze się czujesz? Nic się nie stało? Wszystko w porządku? Dlaczego nie otwierałaś?
- Spokojnie, Mary. Brałam prysznic, poza tym nie chciałam, żeby ojciec wszedł do środka. Nie za bardzo chcę go teraz widzieć i on mnie chyba również. 
- Tata za chwilę wyjeżdża do twojej babci. Właśnie pomogłam mu się spakować, nie wróci szybciej niż za tydzień, także nie ma czego się obawiać. 
Pokiwałam głową na znak, że zrozumiałam, co do mnie powiedziała i podeszłam do szafy, by wyjąć z niej ubrania. Padło na szare leginsy i czarną za dużą bluzę. Walcząc ze szlafrokiem, by ze mnie nie spadł, włożyłam bieliznę, po czym, zrzuciłam okrycie na podłogę i ubrałam przygotowane rzeczy, upewniając się przedtem, czy Mary nie widzi nowych opatrunków. Ostatnie, czego potrzebowałam, to ona zamartwiająca się bardziej, niż to tego warte. 
Wtedy rzucił mi się w oczy telefon. Od razu podniosłam go ze stoliczka i zauważyłam, że jest wyłączony. Przełknęłam ślinę ogarnięta niepokojem. 
- Mary... - zawołałam niepewnie.
- Słucham, kochanie?
- Jak długo ja... wiesz.
- Trzy tygodnie, mniej więcej. 
- Mniej więcej? To znaczy ile?
- Trzy tygodnie i trzy dni - mruknęła.
- To prawie cztery tygodnie! Byłam nieprzytomna przez trzy i pół tygodnia przez tego... - urwałam. - Mogłam umrzeć - szepnęłam, pomijając to, jak chciałam nazwać swojego ojca. - On naprawdę mógł mnie zabić.
- Słonko, nie mów tak...
- JAK MAM NIE MÓWIĆ?! - ryknęłam na gosposię, unosząc obie ręce do góry i sprawiając, że Mary skuliła się w sobie. - Przepraszam - mruknęłam. 
- Nie szkodzi. Masz pełne prawo być zła na mnie, na Anthony'ego, na ojca...
- Ja nie jestem zła, Mary. Nie jestem nawet wściekła, ja... nie potrafię nawet nazwać tego, co w tym momencie czuję. Ponadto... boję się tak bardzo. Nie chcę, żeby wracał. 
- Blair...
- Nie. Chcę-chcę zostać sama. Muszę sobie to poukładać na spokojnie. 
Odwróciłam się do niej plecami, sygnalizując, żeby opuściła mój pokój. Byłam jej wdzięczna za to, że zajmowała się mną przez ten czas, nie zdziwiłabym się, gdyby okazało się, że to ona jako jedyna przejmowała się moim stanem. 
Włączyłam telefon i sprawdziłam nieodebrane połączenia oraz nieodczytanie wiadomości. Było ich tak wiele, zarówno od dziewczyn, jak i od Mike'a, na Facebooku również roiło się od wiadomości także od osób, których nie kojarzyłam nawet z widzenia. 
Martwili się. 
Nie wiem, dlaczego na tę myśl zaświeciły mi się oczy. 
Przejmowali się mną. 
Tylko, dlaczego oni, a nie ci, którzy powinni się mną przejmować? Dlaczego obchodziłam obcych ludzi, kiedy najbliżsi pragnęli mojej śmierci? 
- Dlaczego to jest takie popieprzone? - powtórzyłam swoje słowa i bez zastanowienia wystukałam wiadomość na klawiaturze i udostępniłam jako post.

Wracam do żywych! :D

- Tak beztroskie, że aż żałosne, Blair. Stać cię na coś więcej - mruknęłam.
Chwilę później zadzwonił telefon.
- Halo?
- BLAIR?! - ze słuchawki spadły na mnie niczym pociski, wykrzyczane słowa przyjaciółek. - DO CHOLERY CO SIĘ Z TOBĄ DZIAŁO DZIEWCZYNO, ODCHODZILIŚMY OD ZMYSŁÓW, KIEDY CIĘ NIE BYŁO. ZNIKNĘŁAŚ NA PIEPRZONE TRZY TYGODNIE!
- Przepraszam. Byłam u babci, uznałam, że muszę odpocząć, ale oto jestem. Jutro wracam do szkoły, nie martwcie się. 
- Mogłaś się odezwać!
- Wiem, dziewczyny i jeszcze raz przepraszam. To było takie... nagłe. W ogóle tego nie planowałam, po prostu... - westchnęłam. - Pokłóciłam się z ojcem. Ta sama szopka, co zwykle, ale było ostro, krzyczeliśmy do siebie codziennie od kilku dni i zdecydowałam, że muszę od tego odpocząć. Dlatego spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i Anthony zawiózł mnie do babci. Było miło, dlatego została dłużej. Teraz jestem... czuję się jakbym zmartwychwstała - zaśmiałam się cicho, żeby żadna z nich nie poznała prawdy w moim głosie.
Potem zadzwoniłam do Mike'a i sprzedałam mu podobną bajeczkę, po czym zapewniłam go, że jutro pojawię się w szkole i ponownie odcięłam się od świata, myśląc o tym, co miało miejsce wcześniej. 
Żałowałam tego, że się obudziłam. Czy chciałam umrzeć? Nie. Czy chciałam przeżyć? Również nie. 
Wolałam szybować pomiędzy, tam gdzie byłam. Uwięziona bez szans na odpowiedź, ale taka... spokojna, beztroska, jakby nic nigdy nie mogło zakłócić mi w podróży pośród pełnej kolorów nicości. To było coś, czego nie potrafiłam opisać. Jakbym przeżywała jedną chwilę cały czas i od nowa, jedną tę samą, a jednak za każdym razem inną. Za każdym razem tak samo piękną, choć tak samo okropną, jakby wszystkie emocje złączyły się w całość, pozwalając mi jednocześnie mieć nad nimi kontrolę. Nie potrafię tego dokładnie opisać, zresztą zawsze miałam problem z mówieniem o uczuciach. Ostatecznie byłam wtedy szczęśliwa. Tu jestem pełna strachu i jedyne, czego pragnę, to cofnąć się do tamtego stanu. Czy to wiele?

Justin's P.O.V.
Otworzyłem oczy, jak zwykle budząc się na kilka minut przed budzikiem i podniosłem się z łóżka. Otarłem niewyschnięte łzy z policzków i westchnąłem głośno, tej nocy, tak jak każdej innej nawiedził mnie ten sam sen, z którego wybudzam się w takim samym stanie. Chciałbym dojść do tego momentu w moim życiu, kiedy wspomnienie ojca wywoła uśmiech na mojej twarzy, a nie łzy w oczach. 
Wziąłem jeden głębszy oddech, a potem następny, dopóki nie mogłem wykrzywić ust w uśmiechu, który nie przypominałby smutnego grymasu. Czułem się lepiej, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. W końcu udało mi się pożywić nadzieją, że mój koszmar już nie wróci, zacząłem nawet z humorem brać swój strach do Blair, że tak bardzo obawiałem się każdego spotkania z drobniutką, niższą ode mnie o głowę dziewczyną, która w zasadzie miała tylko pieniądze i pewność siebie. 
Jednak cały czas odczuwałem niepokój, że ta sielanka kiedyś się skończy, ona wróci i będzie równie okropnie, a może nawet gorzej, bo chociaż czułem się pewniejszy i silniejszy, podświadomie nadal się jej bałem. 
Wyszedłem ze swojego pokoju ze świeżą parą dżinsów, spraną koszulką i trochę za dużą, granatową bluzą, którą nosiłem od kilku dni. Nie miałem ich zbyt wiele, bym mógł zmieniać je codziennie. Ułożyłem ubrania na pralce i rozebrałem się do naga, po czym wszedłem pod prysznic, by pozwolić wodzie zmyć ze mnie wspomnienia snu, w którym na nowo przeżywałem wszystkie smutki swojego życia, a miałem ich niestety wiele. Wzdrygnąłem się, kiedy poczułem na sobie zimne strumienie, ale po chwili moje ciało rozluźniło się, bowiem woda szybko nagrzała się, przynosząc mi upragnione ukojenie przynajmniej na moment. Potem musiałem w pośpiechu umyć swoje ciało i wetrzeć szampon we włosy, a następnie spłukać z siebie pianę i osuszyć skórę, by móc ubrany i gotowy stawić czoła kolejnemu dniu. 
Wszedłem do kuchni i uśmiechnąłem się na moment pod nosem, widząc mamę, od rana krzątającą się w kuchni, ubrana w fartuszek, który kupiliśmy kiedyś z Jaxonem i Jazmyn na jej urodziny. Był biały, ozdobiony kolorowymi serduszkami i Jazzy od razu, gdy go zobaczyła, wiedziała, że to strzał w dziesiątkę. Podszedłem do niej i pochyliłem się, by ucałować ją w policzek.
- Dzień dobry, mamo - powiedziałem, w zamian otrzymując szeroki uśmiech mamy.
- Dzień dobry, Justin. Siadaj do stołu, zaraz podam ci śniadanie.
- Dziękuję - mruknąłem.
Zanim zająłem swoje miejsce potargałem włosy Jaxona i nadstawiłem Jazzy policzek, by złożyła na nim słodkiego buziaka, a gdy usiadłem, zamieniłem z nimi kilka słów. Tak było każdego dnia. Nasza rodzinna tradycja, praktykowana codziennie od lat. Mama odkąd pamiętam przygotowywała nam śniadanie oraz kanapki na lunch, a ja zawsze wchodząc do kuchni całowałem jej policzek i wspólnie jedliśmy posiłek, ciesząc się spędzanymi razem chwilami. Dziękowałem Bogu za te chwile, dziękowałem za to, że pośród tego całego smutku i nieszczęścia znajdowałem choćby krótkie chwile, dla których chciało się żyć. 
Codziennie po szkole przychodziłem na dworzec i siadałem na peronie, oparty plecami o filar, zapisując w zeszycie swoje myśli. Pisałem do ojca, słałem mu pytania, na które nigdy nie otrzymam odpowiedzi, prosiłem o to, by był przy mnie, choćbym nie wiem jak bardzo go zawiódł, bo tego właśnie potrzebowałem. Jego. 

Wyszedłem z domu w poczuciu niesamowitego spokoju. Nie czułem ani odrobiny niepokoju, niepewności, czegokolwiek, co odczuwałem każdego dnia, kiedy wyruszałem do szkoły. Bo za każdym razem czekała mnie tam jakaś przeszkoda, którą musiałem pokonać, a na jaką nie zawsze byłem przygotowany. 
Ale gdy wszedłem na teren szkoły, wiedziałem, że coś jest nie tak. Było głośniej, niż zazwyczaj, jakby bardziej tłoczno i byłem pewien, że stało się coś, co było dla nich sensacją. 
To działo się automatycznie, szedłem przed siebie i nie reagowałem na zaczepki innych, tak jak działo się to codziennie, a wtedy zobaczyłem ją. A ona zobaczyła mnie. Już nie wiem, jak zmusiłem swoje nogi, by prowadziły mnie dalej, a może całkowicie się od nich odłączyłem i one same podążały w znanym tylko sobie kierunku? Tego nie wiem, wiem jedynie, że ten chytry uśmieszek, który pojawił się na jej twarzy, sprawił, że moje serce się zatrzymało.
- Bieber, jak ja tęskniłam za widokiem twojej okropnej mordy - wykrzyczała entuzjastycznie, przyciągając spojrzenia wszystkich wkoło. 
- To jest to, co lubisz, Blair, prawda? - mruknąłem do niej cicho, starając się na jak najgroźniejszy ton, ale jedyne, na co było mnie stać to nienawistne spojrzenie posyłane prosto w jej oczy. - Tłum, widownia. Gromada piesków, które pójdą w twoje ślady, bo boją się, że zniszczysz ich, tak jak niszczysz mnie. 
Widziałem wyraźnie, jak na ułamek sekundy jej twarz zmienia wyraz z zarozumiałego na zaskoczony i może nawet niepewny, ale po chwili powrócił ten kpiący uśmiech.
- To, co lubię, hm? A może to, czego ty się boisz? Nie czujesz się pewnie, gdy każdy, na kogo spojrzysz, jest przeciwko tobie, bo ty jesteś niczym, a my... cóż, my mamy życiu coś więcej do zaoferowania, niż bieda i ojciec pod ziemią. Do się nazywa selekcja, Justin. Ci, którzy są czegoś warci, zostają nagrodzeni tym, na co zasługują. Ty nie zasłużyłeś najwidoczniej na wszelkie dobro w swoim życiu, a ja... ja spełniam tylko wolę tego na górze. 
Westchnąłem zrezygnowany i minąłem ją, pozwalając swojemu ramieniu zderzyć się z jej. Wsunąłem zaciśnięte pięści do kieszeni spodni, zarzucając uprzednio kaptur na głowę i odszedłem, zostawiając za sobą tłum zdezorientowanych nastolatków. Z całych sił starałem się nie pokazać tego, co drzemie w środku mnie, ale drżałem na całym ciele i to mogły być minuty, zanim wybuchnę, niszcząc automatycznie to, co udało mi się zbudować przez cały ten czas. Opuściłem głowę, przyspieszając kroku, wspinałem się po schodach i nie zatrzymałem się, dopóki nie znalazłem się na najwyższym, zapomnianym piętrze budynku, gdzie zwykłem wyładowywać emocje na kartce papieru. Teraz też miałem taki zamiar, będąc świadomym, że w przeciwnym wypadku nie wytrzymam dzisiejszego dnia.
Gdy wszedłem do brudnej łazienki oparłem się o ścianę w jedynym miejscu, w którym podłoga nie była mokra i osunąłem się ciężko na zimne kafelki. 

"Wróciła. 
Wróciła, nie wiem skąd, nie wiem dlaczego i nie wiem po co. Było lepiej. Wszystko stawało się lepsze, gdy jej nie było w pobliżu, a teraz wróciła i jest tak samo bezczelna, tak samo arogancka. I rani tak samo bardzo, chociaż mam odwagę się jej przeciwstawić. To nic nie zmienia. 
Nadal z trudem powstrzymuję łzy, myśląc o tym, jak bardzo zdążyła mnie zniszczyć. 
Wiem, że nie przestanie, dopóki nie dopnie swego i to sprawia, że jeszcze bardziej się boję. Wiem już, do czego jest zdolna... po trupach do celu, jak to mówią. Ale ja nie chcę być tym trupem, nie teraz."

Podniosłem się z ziemi z cichym jękiem i stając przed brudnym lustrem, pozwoliłem jednej łzie popłynąć swoją stałą trasą w dół mojego policzka. Wpatrywałem się w nią w swoim odbiciu. Płynęła tak powoli, jakby nie gonił jej czas ani nie trwożyły żadne troski, po prostu sunęła spokojnie przy linii nosa, obrysowała górną wargę i leniwie potoczyła się po brodzie, gdzie skapnęła prosto do ubrudzonej umywalki. 
Potrzebowałem tego spokoju. Potrzebowałem spokoju, którym emanowały moje łzy, gdy ja byłem cały rozdygotany od nadmiaru uczuć, emocji, myśli. 
Tak bardzo pragnąłem wyzbyć się z siebie tego całego negatywnego gówna, ale gdy już zaczynałem w tym brodzić, tonąłem całkowicie. Nie potrafiłem unieść się z powrotem nad powierzchnię, wrócić na brzeg i iść dalej, zapominając o tym, co było, bo cały czas znajdowałem się na skraju. 
Gdy wchodzisz do niespokojnej wody tak głęboko, że musisz stawać na palcach, by móc oddychać, bardzo łatwo możesz upaść na dno. Potrzeba wiele wysiłku, by utrzymać się na powierzchni i wystarczy jedna niewielka fala, która zaburzy równowagę i nim się obejrzysz, znajdziesz się pod taflą wody, zbyt słaby, by zacząć walczyć o ostatni oddech. 
Tak właśnie wyglądała moja codzienność, moja rutyna, która ciągnie się od pięciu lat i która zdaje się nie mieć końca. Nie mam w sobie pewności wartej choćby jednego centa. Można powtarzać po tysiąckroć, że powinienem uwierzyć w siebie, zacząć dostrzegać w sobie siłę, jaką posiadam oraz wciąż mówić, że wcale nie jestem beznadziejny, ale jaki ma to sens, kiedy ja po prostu nie potrafię? Nie wiem, jak odnaleźć w sobie to, co wszyscy wokół mnie zdołali zdobyć z taką łatwością. Czuję, że pogubiłem się gdzieś na drodze dorastania, za bardzo otworzyłem swoje uczucia, zamykając się na innych tak, że każdy mógł do mnie dotrzeć, chociaż ja nie umiałem ich do siebie dopuścić. 
To takie ciężkie do zrozumienia, jak i do wyjaśnienia. Nie ma formułek, by w jak najmniej zawiły sposób objaśnić zasadę funkcjonowania ludzkiego umysłu, nie ma żadnego naukowego wyjaśnienia na to, skąd biorą się w nas te wszystkie emocje i nie ma sposobu, by to wszystko w sobie wyłączyć. 
Nie ma ma skutecznego sposobu, by wyłączyć tylko to. W dniu narodzin dostajemy to w jednym pakiecie życia bez możliwości wymiany, rezygnacji, naprawy. Musimy ciągnąć wszystkie swoje doświadczenie za sobą do samego końca, albo zakończyć to teraz. Całkowicie. 
Myśli samobójcze nie są mi całkiem bliskie, wbrew pozorom. Czasem myślę, co by było, gdyby, czasami nawet chcę się dowiedzieć, ale wiem, że w ostatniej chwili stchórzyłbym i wrócił niczym pies z podkulonym ogonem z powrotem do domu, pod dach, który przez wiele lat dawał mi złudne poczucie spokoju, bezpieczeństwa i szczęścia. 
Są dni, chwile, kiedy brakuje mi tego dziecięcego szczęścia, w zasadzie brakuje mi jego bezustannie, jednak momentami czuję to tak bardzo, że jedyne, co jestem wstanie zrobić, to skulić się w miejscu, gdzie nikt mnie nie znajdzie i cicho płakać w rękaw bluzy, ewentualnie nabazgrać kilka słów na kartkach grubego, czarnego zeszytu. 
Nigdy nie chciałem przyznać się przed sobą, że piszę pamiętnik. Zawsze była to dla mnie rzecz przeznaczona dla dziewczyn, dziewczyny przecież lubią to robić. Ja jednak spisywałem swoje myśli na papier, bo tego potrzebowałem. Potrzebowałem czegoś, w czym mógłbym gromadzić wszystko to, czego w swoim życiu nie chcę, żeby nie musiało to ciążyć mi na sercu. Szybko jednak sobie uświadomiłem, że to zawsze będzie bolało, bo nie da się tak po prostu wymazać wszystkich złych wspomnień, zostawiając tylko te dobre. To nie tak działa. 
Westchnąłem ciężko, starając się odciągnąć jakoś od siebie te wszystkie myśli, skupić na głosie nauczyciela, który tłumaczył właśnie nowy temat. Zerknąłem na otwarty zeszyt i prześledziłem wzrokiem zapisaną jak dotąd notatkę. Pisałem wszystko automatycznie, tak, by później móc nauczyć się z tego na następną lekcję, bo tylko na swoich notatkach mogłem polegać. 
Byłem nieobecny w ciągu ostatnich dni. Odkąd wróciła Blair, wszystko wróciło do poprzednich realiów, nie pozostawiając mi żadnych złudzeń. Jestem na dnie, odkąd po raz pierwszy o nie uderzyłem i nie mam choćby cienia szansy, by powrócić na powierzchnię. Moja siła jest niewystarczająca, bym zbudził w sobie tę pewność, nie potrafię, zagubiłem się, nie umiem znaleźć drogi powrotnej. Potrzebuję pomocy, ale nie umiem jej przyjąć, nie wiem, jak to wytłumaczyć. Po prostu, trzeba to czuć, by móc to zrozumieć. 
Jednak dzisiejszy dzień był wyjątkowo ważny zarówno dla mnie, jak i, przede wszystkim, dla mojej mamy, musiałem więc dołożyć wszelkich starań, by odseparować się od depresyjnych myśli i skupić na czymś pozytywnym. Gdy powtarzałem to sobie rano, przed lustrem, wydawało mi się to znacznie łatwiejsze do wykonania, niż jest naprawdę. Szybko doszedłem do wniosku, że nie potrafię znaleźć w sobie nic pozytywnego. 
Moja noga niespokojnie podrygiwała, odrywając piętę od ziemi i ponownie ją na niej stawiając w bardzo szybkim tempie. Dzięki temu mogłem odstresować się chociaż odrobinę, a bardzo potrzebowałem w tej chwili spokoju, chociaż cały czas nie mogłem usiedzieć w miejscu. W myślach odliczałem kolejne sekundy do dzwonka, oznajmiającego koniec lekcji na dzisiaj. Musiałem wrócić do domu i ubrać swoje najlepsze ubrania, by razem z mamą i rodzeństwem zjeść obiad w jednej z droższych restauracji w towarzystwie mężczyzny, z którym związała się Pattie. 
Powiedzenie, że się stresowałem, byłoby poważnym niedopowiedzeniem. Byłem też zaniepokojony. Mama powiedziała mi, że mężczyzna, z którym od jakiegoś czasu się spotyka, ma pieniądze i stać go na to oraz, że się zakochała w nim, a nie w jego majątku. 
Czuła się źle, mówiąc mi o tym, bo wiedziała, jak ludzie patrzą na kobiety, takie jak ona, będące u boku starszego, bogatego mężczyzny. 
Rozumiałem ją. 
Rozumiałem jej obawy. 
- Nie jestem dziwką - mówiła. Nie jest, tego byłem pewien. - Kocham go. Najwyższy czas, byście go poznali.
W głowie krążyły mi jej słowa, wypowiedziane szczęśliwym, chociaż zaniepokojonym głosem. Dawno nie widziałem jej tak pogodnej, wręcz emanowała radością, która tryskała z jej oczu i zarażała wszystkich dookoła niej. To niesamowite uczucie widzieć ją taką szczęśliwą, kiedy wszystko wokół wydawało się szare i ponure. Dawało trochę koloru do czarno-białej rzeczywistości. 
Pogrążony we własnych myślach, nie usłyszałem nawet dzwonka. Podniosłem się z miejsca, gdy spostrzegłem, że wszyscy zaczęli wychodzić z klasy i byłem jedynym, który zajmował miejsce w ławce. Nieprzytomnym wzrokiem przeskanowałem korytarz, zanim ruszyłem nim prosto do wyjścia, prosto do złudnej wolności. 
Nawet się nie obejrzałem, mijając zapuszczony dworzec, tylko dalej szedłem przed siebie tam, gdzie oczekiwali mnie moi bliscy. Mama, Jazmyn i Jaxon. Jedyni bliscy, których mam i jedyni najważniejsi dla mnie ludzie. 
Po około trzydziestu minutach drogi, wszedłem przez ciężkie drzwi mojej kamienicy i ruszyłem po schodach do swojego mieszkania. 
- Wróciłem - zawołałem, gdy już zamknąłem za sobą drzwi. 
- Nareszcie. Przebierz się, synku i wychodzimy, dobrze?
- Nie ma sprawy - odparłem, całując mamę w policzek i skierowałem się do swojego pokoju, gdzie na łóżku leżały już świeżo wyprane dżinsy i odrobinę za duża, granatowa koszula po ojcu. 
Nie zastanawiając się dwa razy, rozebrałem się i ubrałem przygotowane rzeczy, po czym podciągnąłem do łokci rękawy koszuli. Wyszedłem w pokoju, by przyjrzeć się swojemu odbiciu w powieszonym w holu wąskim lustrze. Nie wyglądałem źle, ale nie czułem się najlepiej. Nie byłem przyzwyczajony do elegancji, moim codziennym strojem były za duże bluzy i podarte dżinsy. To była dla mnie w pewnym sensie nowość.
- Justin, jesteś już gotowy? - usłyszałem głos matki, dobiegający z kuchni, więc odwróciłem się w tym kierunku, chociaż wiedziałem, że przez nasz układ mieszkania, ani ja nie mogłem jej zobaczyć, ani ona nie widziała mnie. 
- Tak - zawołałem, ale ona stała już przede mną.
Skuliłem się w sobie, widząc błysk w jej oczach, kiedy tak wpatrywała się we mnie pełnym uwielbienia wzrokiem. Zbliżyła się do mnie na parę kroków i ułożyła dłoń na moim ramieniu, po czym przesunęła nią wzdłuż mojej ręki, bacznie przyglądając się temu, jak wyglądam. Palcami wolnej dłoni przeczesała moją grzywkę, zostawiając ją postawioną w nieładzie do góry. 
- Wyglądasz cudownie, synku - szepnęła. - Pamiętam... pamiętam, jak bardzo uwielbiałam, gdy Jeremy ją ubierał. Jesteś do niego taki podobny.
- Mamo... T-tata to rozdział zamknięty. Wiem, że nigdy nie przestaniesz go kochać, ale musisz iść dalej, zwłaszcza dzisiaj, zaraz, kiedy mam poznać mężczyznę, którego również pokochałaś, pamiętasz o tym?
- Pamiętam - westchnęła głośno. - Po prostu, czasami tak bardzo mi go przypominasz, a wraz z wspomnieniem twojego ojca, przychodzą wspomnienia wszystkich pięknych chwil, jak i tych, o których wolałabym zapomnieć. Wszystko to, co tworzyło ze mnie i z Jeremy'ego NAS. Nasz związek, małżeństwo. Nasza rodzina. Wszystko to wraca, po kolei, aż do samego pogrzebu. Może to przez sentyment, nie wiem. Wiem jedynie, że chcę iść naprzód, zostawić za sobą to, co złe i zamknąć rozdział pod tytułem "Utracona miłość" i zacząć ten zatytułowany "Szczęście". I ty też powinieneś to zrobić, Justin.
Musiałem przyznać, że swoimi słowami kompletnie zbiła mnie z tropu, nie miałem pojęcia, o czym mówi, a to wzbudziło niepokój. Czy ona wie?
- Co? - udawałem głupiego. - O czym ty mówisz, mamo?
- Tęsknisz za nim bardziej niż powinieneś. Każdego dnia rozpaczasz na tym cholernym dworcu, a mnie boli widok twoich podpuchniętych od łez oczu, które widzę każdego dnia, gdy wracasz późno po szkole. Minęło pięć lat, Justin. To prawie dwa tysiące dni. Hektolitry łez wylanych za tę samą osobę, za ten sam błąd. 
- Tata jet wart więcej niż hektolitry łez. Gdybym mógł, wylałbym ich kolejne tyle.
- Łzy go nie zbawią, synku. Po prostu... nie chcę. Nie chcę, byś płakał, nie chcę, byś się smucił i, żebyś tęsknił każdego dnia tak bardzo. Pamięć jest ważna, ale nie można przeżywać żałoby przez całe swoje życie, bo nim się obejrzysz, stracisz coś bardzo ważnego. Przemknie ci przed nosem, a nawet tego nie zauważysz, tak bardzo zatracisz się w tych przykrościach. Chcę, byś otworzył oczy, otarł łzy i spojrzał wokół siebie, ile dobra znajduje się w każdym człowieku. Oni mogą ci pomóc. Czasem ten, po kim najmniej się tego spodziewasz, może pomóc tobie najbardziej.
"Gdybyś tylko wiedziała..." - pomyślałem sobie. - "Ale się nie dowiesz. Nie pozwolę na to, bo to cię zniszczy. Nigdy nie dopuszczę do tego, by coś zniszczyło ciebie tak bardzo, jak potrafiło zniszczyć mnie. 
Trzymając na rękach Jaxona oraz czując małą rączkę Jazmyn, zaciśniętą na materiale mojej koszuli, szedłem krok w krok z mamą do taksówki, stojącej pod moją kamienicą. Zająłem miejsce pasażera, podczas gdy mama i rodzeństwo rozsiedli się na siedzeniach z tyłu. Malutkie noski dzieci niemal natychmiast przycisnęły się do szyb, gdy podziwiali mknący obraz starych kamienic, zmieniających się w coraz to nowsze budynki bogatszej części miasta. Nie znałam adresu, który mama podała kierowcy, ale byłem pewien, że była to jedna z tych wysokiej klasy ulic, jakimi prowadzili się ludzie biznesu. 
Wszyscy na moim miejscu byliby podekscytowani, ja natomiast z każdą kolejną sekundą, minutą, stawałem się coraz bardziej zaniepokojony, wręcz przerażony. Nie byłem przystosowany do luksusów, nie znałem zasad savoir vivre'u, wykraczających poza podstawową wiedzę, poznawaną w normalnym domu. Boże, nie miałem najmniejszego pojęcia, jak mam zachować się przy tym człowieku. 
Czy będzie sam?
Mama wspominała, że jest ojcem i ma dziecko w moim wieku. 
Czego mam się spodziewać po nim? Po sobie? Po mamie? 
Jak zareaguję, widząc ją, zakochaną w siedzącym obok mężczyźnie, który nie był moim ojcem? 
Wziąłem jeden głęboki wdech, a potem następny i kolejny. Oddychałem powoli, ostrożnie wciągając powietrze nosem i wypuszczając je z cichym świstem ustami, aż samochód się zatrzymał.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmił kierowca, zwracając się do mojej mamy, która wyjęła z portfela pieniądze i zapłaciła należytą kwotę, po czym wszyscy razem wysiedliśmy. 
- No to jesteśmy - mruknęła mama, bardziej do siebie, niż do nas, ale po chwili zwróciła się do maluchów. - Gotowi? 
- Tak! - wykrzyczeli od razu zgodnym chórem. 
- Oczywiście... - mruknąłem. - "...że nie" - chciałem dodać, jednak powstrzymałem się w ostatniej chwili. 
Weszliśmy do środka, napawając się bijącym od restauracji luksusem i bogactwem. Czułem się źle. Taki... niepewny, zagubiony. Jakbym nagle został oderwany z mojej smutnej, spokojnej bajki i trafił w sam środek komedii, w której wskutek pomyłki biedak zostaje pomylony z bogaczem. 
Tak bardzo tu nie pasowałem. My wszyscy tu nie pasowaliśmy. 
- Dzień dobry, w czym mogę państwu służyć? - od moich panicznych myśli oderwał mnie głos mężczyzny w firmowym stroju, który zapewne musiał być kelnerem. 
- Dzień dobry. Mieliśmy zamówienie na nazwisko...
- Justin! - usłyszałem głos Jazzy, gdy mama właśnie wypowiadała nazwisko tego mężczyzny.
Warknąłem w duchu, sam nie wiem dlaczego, lekko zirytowany beznadziejnym wyczuciem czasu siostrzyczki. Mimo to przykleiłem na usta uśmiech i kucnąłem przy jej ciałku, tak, by nasze głowy zrównały się ze sobą. 
- Słucham, skarbie?
- Czy będziemy mogli zjeść, co tylko chcemy? 
- Myślę, że tak, o ile nie będzie to nic zbyt wyszukanego. Tutaj raczej nie podają twoich bajkowych potraw, których gotowania zawsze wymagasz od mamusi.
- A dostaniemy zabawki?
- Ja będziecie grzeczni - puściłem im oczko i podniosłem się, patrząc mamie w oczy. - Możemy już iść do stolika? Który to?
- Ten miły pan nas zaprowadzi, chodźmy. 
Chwyciła Jazzy za rączkę, a ja wziąłem Jaxona i poszliśmy za kelnerem w umówione miejsce. 
Nie wiem, dlaczego czas wydawał mi się zwolnić. Szliśmy tylko chwilę, chociaż zdawało się to ciągnąć minutami, jak nie godzinami, a potem nagle wszystko przyspieszyło.
Przed oczami mignęły mi długie, ciemnobrązowe, niemal czarne włosy, sekundę później moje oczy spotkały się z niespokojnym spojrzeniem zielono-brązowych oczu, a moje serce stanęło. 





~*~*~

Od czego powinnam zacząć? 
No, tak...
P R Z E P R A S Z A M
Miałam kryzys, znowu i miałam problem z napisaniem choćby jednego zdania, które by mnie zadowoliło.
Rozdział miał być dodany w weekend przed 1 września, tymczasem jest już tydzień później. 
Ale już jest, więc mam nadzieję, że przez ten czas nikomu nie odwidziało się moje fanfiction :)

Teraz druga ważna kwestia: zaczął się rok szkolny, niestety. Właśnie zaczęłam szkołę średnią i postanowiłam sobie na poważnie wziąć się za naukę i tym razem nie będą to tylko puste słowa. Całe gimnazjum przetrwałam na zasadzie ZZZ (Zakuć, Zdać, Zapomnieć) i mam cholerne zaległości, przez co już od samego początku muszę się spiąć, żeby nie mieć problemów. Może to głupie, ale bardzo mi zależy, żeby jak najlepiej zdać maturę (chociaż to dopiero za 4 lata) i wszystkie egzaminy zawodowe, jakie będę miała (jestem w technikum logistycznym). 
Dlatego też mogą pojawić się problemy, takie jak rzadko dodawane rozdziały. Jestem tylko człowiekiem, nie jestem maszyną, niestety. I tak czuję, że bez kawy nie wytrwam :) bloggerowi będę poświęcać weekendy i zrobię wszystko, co w mojej mocy, by dodawać rozdziały jak najczęściej. Mam nadzieję, że nikogo nie zawiodę. 
Pisanie jest dla mnie pasją. To jest coś, w co daję zawsze 100% z siebie i czasem nawet widzę swoje odbicie w niektórych bohaterach. Ale nie chcę, by pasja przekształciła się w przymus, obowiązek. To co piszę, piszę zarówno dla Was, jak i przede wszystkim dla siebie. Wiem, że nikt nie lubi długo czekać na rozdział, ale czasami wolę, by rozdziały były dodawane rzadziej, ale były dłuższe i znacznie lepsze, bo pisane z chęcią i pasją, niż dodawane często, ale pisane z przymusu, bez jakichkolwiek chęci. Mam nadzieję, że mnie rozumiecie.

No i trzecia rzecz, najważniejsza: WHAT DO YOU MEAN?!
Boże, boże, boże, boże, boże!!! Czy tylko ja mam te cholerne palpitacje, gdy słucham WDYM, a co dopiero, gdy oglądam teledysk? Fangirling tak bardzo, omg ;o 

Rozpisałam się w tej notce, haha :')

Dajcie znać w komentarzach, jak podobał się rozdział!

xx <3