wtorek, 18 sierpnia 2015

Rozdział 11. It's all your fault!

Blair's POV
- To wszystko twoja wina! - krzyczał. Powtarzał te słowa cały czas, bez końca, z każdym coraz mocniejszym uderzeniem, zostawiając czerwone ślady na kolejnym centymetrze mojego ciała. - To twoja wina! To ty jesteś pieprzonym problemem. Wszystko byłby lżejsze, gdybyś się kurwa nie pojawiła!
Bolało. Bolało tak cholernie bardzo, gdy to mówił, bo jeszcze kilka dni wcześniej uśmiechał się do mnie i prowadził rozmowę, jak ojciec z córką. A teraz znowu jest tak źle, jak dotąd, a może nawet gorzej. Jest tak, jak być nie powinno.
Bolało mnie wszystko, każdy najmniejszy kawałek mojego ciała, jak i serce, które na nowo zdążyło pokryć się mgiełką nadziei i osłabnąć. Długo mi zajmie mi ponowne odbudowanie wokół niego muru, a i tak nie będzie on już tak gruby i twardy, jak przedtem. Jego konstrukcja została poważnie naruszona i już nigdy nie uda mi się naprawić luk, które sama stworzyłam, dopuszczając go z powrotem do mojego odrętwiałego serca.
- C-co zrobiłam, tato? - spytałam, leżąc na wpół przytomna i walcząc z bólem, rozprzestrzeniającym się po każdym centymetrze mojego ciała. - Co jest moją winą?
Zostałam kopnięta w brzuch i nie byłam w stanie zdusić krzyku. Odkaszlnęłam kilka razy i wyplułam krew na marmurową podłogę, próbując powstrzymać łzy, które i tak płynęły po moich policzkach. Czułam się taka słaba i poza kontrolą, a świadomość utraty jedynego, czego tak bardzo zawsze pragnęłam doprowadzała mnie do krawędzi wytrzymałości. Dusiłam się powietrzem, które spazmatycznie próbowałam pochłonąć i zatrzymać przez chwilę w płucach, jednak uchodziło ze mnie z cichym świstem tak szybko, jak szybko robiłam kolejny wdech. Chwytała mnie panika.
- Była tu - wrzasnął. - Ta szmata ma czelność wracać tu po latach i domagać się o to, czego wyrzekła się wcześniej. Gdyby cię, kurwa, nie było... gdybym zrobił to, co już dawno chciałem zrobić, więcej bym jej nie zobaczył! 
Szarpnął moją koszulką i podniósł do góry tak, że wisiałam kilka centymetrów nad podłogą, a szwy boleśnie wbijały mi się w skórę. Ale nadal nie miałam pojęcia, o kim mówił tata. Chciałam wiedzieć, co spowodowało taki nagły wybuch.
- K-kto? - wysapałam z wysiłkiem. Klatka piersiowa bolała mnie z każdym, ciężkim oddechem. Próbowałam utrzymać ciężkie powieki w górze, ale to było takie trudne, byłam zmęczona i bezsilna. Jednak kiedy spojrzałam w jego pokryte mgłą oczy, już wiedziałam wszystko, a adrenalina wtłoczyła się do mojego krwiobiegu.
- Twoja matka - wysyczał. - Ta szmata, która zrujnowała mi życie, chce ciebie z powrotem. Mogłem już dawno zrobić to, czego nie zrobiłem wtedy. To, co chcę zrobić i teraz.
Upuścił mnie na ziemię, a ja nie miałam sił utrzymać równowagi i spadłam boleśnie na wypolerowaną podłogę, uderzając o nią głową. Ojciec opadł na mnie i usiadł na moim brzuchu. Jego ręce powędrowały do mojej szyi, a palce natychmiast ją otoczyły. Kilka ciężkich wdechów później ucisk zwiększył się, odcinając mi dostęp powietrza. 
Płuca paliły mnie od braku tlenu, szarpałam się, próbowałam krzyczeć, ale wszystko szło na marne. Zaczęłam przeklinać te cholernie grube ściany domu, dzięki którym najgłośniejsza muzyka podczas niejednej urządzanej tutaj imprezy wydawała się na zewnątrz jedynie cichym szmerem. Nie było szans, żeby ktokolwiek usłyszał moje stłumione błagania. Mimo to, nie przestawałam, chociaż to przyspieszyło tylko moją zgubę. Wtedy o tym nie myślałam, chciałam tylko się ratować, ale szybko zaczęło mi brakować powietrza.
Łzy ciekły mi po policzkach, kiedy ostatkiem sił próbowałam oderwać jego dłonie od swojej szyi, jednak z każdą boleśnie dłużącą się sekundą byłam coraz słabsza. Nie zauważyłam nawet, kiedy ogarnęła mnie ciemność, po prostu nagle opadłam bez sił, bez świadomości. Bez oddechu. 

Justin's POV
Byłem wściekły. Wściekły i zdruzgotany. 
Po pierwsze, nie mogłem zrozumieć, co tak naprawdę siedzi w głowie tej dziewczyny. Przybiega tak nagle i można wyczuć niepokój po sposobie, w jaki oddycha czy postępuje z nogi na nogę, po chwili jednak to wszystko znika i na nowo staje się podłą szmatą, która gardzi ludźmi. 
Po drugie natomiast, moja nienaruszalna przestrzeń została tak po prostu przełamana i straciłem jedyne miejsce, w którym czułem się tak naprawdę sobą. To sprawiało, że czułem się źle, bo utraciłem swoją prywatność, intymność. 
Mimo wszystko jednak, nie potrafiłem życzyć jej najgorszego, chociaż było to jedynym, czego dla niej pragnąłem. Chciałem, by czuła się choć odrobinę tak źle, jak ja, ale nie potrafiłem przyznać tego wprost. 
Byłem zbyt dobry dla ludzi, którzy nie byli dobrzy dla mnie, ale najzwyczajniej w świecie nie potrafiłem tego w sobie zmienić. A może nawet nie chciałem?
Nie chciałem być taki, jacy są ci wszyscy ludzie, którzy gardzą i nienawidzą. Kim wtedy bym był? Czy byłbym wtedy więcej wart, niż oni? 
Byłbym wart tyle samo, co ci, którzy rujnują mi życie. 

***
Minął tydzień, potem kolejny i następny. Trzy tygodnie pełne spokoju, ulgi i ciszy. Ale miałem wrażenie, że była to jedynie cisza przed burzą, na którą jak zwykle nie byłem gotowy.
Nigdy nie byłem wystarczająco przygotowany na jakikolwiek atak ze strony Blair, a każdy dzień jej nieobecności wprawiał mnie w jeszcze większy niepokój, wręcz strach. 
Czułem się jednak silniejszy. Silniejszy i pewniejszy, że czegokolwiek by ode mnie zażądała, nie pozwolę sobie stracić swojej godności. Już teraz wiem, że głównie ona trzyma mnie prosto, choćbym kulił się w sobie nie wiadomo jak długo. 
Nikt nie wiedział, dlaczego Blair opuściła lekcje, chociaż był to jedyny temat do plotek na korytarzu czy stołówce. Jej imię odbijało się echem w każdej części szkoły i nie znajdowało odpowiedzi na jedno najważniejsze pytanie. 
Co się stało?
Jedni szeptali, że wyjechała, inni powtarzali o chorobie. Słyszałem jednak również bardzo często słowo, na dźwięk którego serce przestawało bić, pot skraplał się na czole, a wspomnienia napływały do umysłu, jakkolwiek bardzo chciałbym je od siebie odeprzeć. 
Dlaczego uważali, że umarła? Przecież ludzie z idealnym życiem nie umierają tak z dnia na dzień, takie rzeczy zdarzają się w telewizji, nie w normalnym życiu. 

No one's POV
Szczupła, osiemnastoletnia brunetka leżała na łóżku w swoim pokoju, pogrążona w głębokim śnie. Jej blade dłonie ułożone były na cienkiej, bawełnianej pościeli, która przykrywała jej ciało do pasa. Twarz nastolatki pozostawała bez wyrazu od wielu dni, kiedy ona, pozbawiona kontroli nad własnym ciałem, szybowała gdzieś w krainie snów i marzeń, z której nie wiadomo, czy kiedykolwiek powróci. 
Siniaki na twarzy i ramionach zdołały już niemal wyblaknąć, a pojedyncze rany zagoić się, jednak dziewczyna wciąż pozostawała nieprzytomna. 
Do jej ręki przymocowana była kroplówka, przez którą do jej krwiobiegu wtłaczane były substancje niezbędne, by przeżyła.
Robert McCannel tamtej nocy nie przejął się swoją córką, wyszedł z domu i wrócił dopiero, gdy słońce wychylało się nieśmiało znad horyzontu. To Anthony, gdy tylko znalazł nieprzytomną Blair, zadzwonił po zaufanego lekarza, który opatrywał każde rany nastolatki po każdym z poważniejszych ataków ojca. Gdyby wezwał pogotowie, policja dowiedziałaby się natychmiast o problemach w ich domu i Robert mógłby trafić do więzienia. Ale tak się nie stanie i sam tego dopilnował. 
Nikt jednak nie zastanowił się, podłączając do jej ciała ratującą jej życie aparaturę, czy ona tego chce. Nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że dziewczyna taka, jak Blair odczuła atak ojca jako przysługę. I chociaż była nieświadoma, czuła, że tam, gdzie jest teraz, w swojej własnej krainie marzeń, jest szczęśliwsza niż kiedykolwiek będzie w stanie być na ziemi, u boku swojego ojca i tych wszystkich podłych ludzi, otaczających ją zewsząd. Podłych niemal tak bardzo jak ona sama.
Przy jej boku wolne chwile spędzała Mary. Gosposia, chociaż pozornie była obcą osobą dla rodziny McCannelów, przez wiele lat pracy bardzo zżyła się zarówno z Blair, jak i z jej ojcem, który wbrew pozorom był dobrym człowiekiem. Przez większość czasu odnosił się do niej z należytym szacunkiem, dlatego Mary wybaczała mu wszystkie chwile, w których nie był dobry. 
Jednak tamtego wieczoru przekroczył granicę. Zarówno Mary, jak i Anthony wiedzieli to bardzo dobrze i mieli żal do Roberta o to, że pobił swoją córkę oraz, że przez niego Blair leży teraz nieprzytomna od trzech tygodni, mimo to nie zgłosili tego do odpowiednich placówek ze strachu o własną przyszłość.
Gdyby choć trochę zaszkodzili swojemu pracodawcy, ten w ramach zemsty dopilnowałby, żeby nigdy więcej nie znaleźli innej pracy. Straciliby wszystko, bo to właśnie poświęcili dla rodziny McCannel. Wszystko. 

Czy całkowite poświęcenie jest warte utraty nas samych? Czy jest warte braku perspektyw, prawdziwej rodziny, szans na normalne życie? Czy to, co poświęcamy, nie jest często tym, z czym nie powinniśmy się rozstawać? 
Niezależność. 
Pewność siebie.
Szczęście.
Godność.
To najczęściej poświęcane wartości, które tracimy na rzecz piorących mózg wizji przyszłości, zwykle nad wyraz kolorowych. 
Każdy pewnego dnia się o tym przekona. Niestety wtedy, będzie już za późno, by wrócić do tego, co było. Nie możemy zyskiwać, nie odczuwając również utraty. Są one połączone tajemniczą nicią, która reguluje dobro i zło, występujące na świecie. Nigdy nie doświadczymy w życiu samych przykrości, lub jedynie szczęścia. Co więcej, nie poznamy, co to szczęście, nie doznając nigdy goryczy smutku i żalu. Tak samo, nie poczujemy, jak źle mamy, nie kosztując nigdy słodyczy luksusów. 
Justin jak na razie doświadczył więcej nieszczęścia, niż większość z nas zdołałaby unieść. Nie wiedział, czy los szykował dla niego choć odrobinę radości i choć miał nadzieję, nie potrafił już wyobrazić sobie siebie szczęśliwego. 
Próbował wykreować w swojej wyobraźni wizję idealnego życia, dzielonego z tymi, których kocha, jednak cały czas miał przed oczami stary, zapuszczony dworzec, odwiedzany niekiedy przez bezdomnych i pijaków. Jego szara rzeczywistość go dobijała, sprawiała, że tracił chęci na przetrwanie kolejnego dnia, ale coś w jego wnętrzu, dawało mu siłę, jakiej nigdy by się po sobie nie spodziewał. Siłę, której jeszcze nie znał i z którą nie potrafił na razie obcować, a także siłę, dzięki której mógł żyć pełnią życia na tyle, na ile sam sobie pozwolił. 
To jednak nie dawało mu chęci. Tych miał zdecydowanie za mało. 

Słońce już dawno zaginęło za horyzontem, gdy białe drzwi otworzyły się, ukazując wysoką sylwetkę pijanego mężczyzny. Alkohol nie odebrał mu jeszcze zmysłów, wiedział dokładnie co robi i gdzie się znajduje, chciał zobaczyć nieprzytomną córkę, chciał zobaczyć co jej zrobił i nasycić się tym widokiem. Nienawidził tego wszystkiego, co go spotkało, nienawidził tego okropnego uczucia, gdy osoba, którą kochał całym sobą zdradziła go, zraniła. Winił za to córkę. Winił ją, chociaż nie była niczemu winna i on bardzo dobrze o tym wiedział. Jednak, gdyby nie pojawiła się na tym świecie, gdyby się nie urodziła, pozwoliłaby matce wieść dalej wspaniałe życie bez zobowiązań u boku mężczyzny, któremu ślubowała miłość, wierność, uczciwość. Kłamała przed księdzem, przed Bogiem i przed samą sobą, patrząc mu czułym wzrokiem prosto w oczy. Wydawała się wtedy taka zakochana i dopiero teraz zrozumiał, że jedyna miłość, jaką go darzyła, to miłość do jego majątku. Patrząc mu w oczy, widziała kolejne dolary, które regularnie zaczęły wpływać na jej konto, odkąd związała się ze starszym mężczyzną. 
- Jaki ja byłem głupi - mruknął siadając na krześle, stojącym przy dużym łóżku. Za dnia godzinami przesiadywała na nim Mary. - Ale uszczęśliwiała mnie. Tak pazerna szmata mnie uszczęśliwiała, rozumiesz? I uszczęśliwiałaby mnie dalej, gdybyś się nie urodziła. Dlatego jak byłaś mała, chciałem, żebyś zniknęła, ale zrozumiałem, że i tak to by nic nie zmieniło. Ona i tak by do mnie nie wróciła. Ale teraz wróciła. Do ciebie, nie do mnie. I teraz wiem, że wtedy powinienem był to zrobić. Nie popełnię już tego błędu.


~*~*~

Rozdział krótki, mało dialogów, dużo przemyśleń i powiem szczerze, szłam na ilość, bo dalsze sceny przewidziałam na następny rozdział. Dlatego też miałam problem z weną i rozdział nie pojawiał tak długo. 
Jestem już w trakcie pisania następnego, więc powinien się niedługo pojawić.
Zachęcam do komentowania, to bardzo motywuje :) 

xx

czwartek, 6 sierpnia 2015

Rozdział 10. His blood on my hands.

Blair stała na dworcu. Była ogarnięta paniką i odrobinę zdezorientowana, jakby na moment odłączyła się od swojej świadomości, a teraz ponownie do niej powróciła. Spojrzała na swoje dłonie, próbując przypomnieć sobie, jak się tutaj znalazła i momentalnie się przeraziła. Całe poplamione były czerwoną cieczą i wyglądały, jakby właśnie zamoczyła je w puszce farby. Niestety nie była to farba. Jej wzrok opadł w dół, na postać leżącą u jej stóp. Miała zamknięte oczy i taki spokojny wyraz twarzy, a czoła nie pokrywała ani jedna zmarszczka. Wiedziała, że na co dzień przecina je kilka zmartwionych kresek, a teraz, gdy nie było ani jednej, poczuła dziwne uczucie gdzieś w środku i dotarło do niej, że był to niepokój. Dokładnie przeskanowała twarz chłopaka i przesunęła wzrok dalej, na jego ciało, a jej serce stanęło. 
Z głębokiej rany na brzuchu nieustannie płynęła krew i wydawało się, że wylały się jej już hektolitry, a kałuża okrążająca ciało coraz bardziej się powiększała. W oczy rzucił jej się nóż, leżący zaraz obok bezwładnej dłoni.
Blair upadła na kolana i obiema dłońmi usiłowała zatamować krwawienie. Bezskutecznie. 
Usłyszała cichy pomruk i z przejęciem spojrzała na nieznacznie rozwarte usta chłopaka, a następnie spotkała spojrzenie pary głębokich, brązowych oczu. Justin.
- Morderca - wyszło z jego ust wraz z ostatnim tchnieniem.
Blair zapłakała cicho i dotarło do niej, że zabiła szatyna. Nie chciała go zabijać. Nie chciała być przyczyną. Chciała tylko zabawić się jego nieszczęściem, skrzywdzić. Ale nie daj Boże doprowadzić do grobu. 
- Nie jestem mordercą - szepnęła. 
Szumiało jej w głowie i jedyne, co potrafiła usłyszeć to powtarzające się niczym echo słowo, które słabym głosem wyszło z ust martwego już Justina. 
Morderca.
Morderca.
Morderca. 
Morderca.
Jeszcze raz spojrzała na swoje dłonie.
Mam na rękach jego krew.
Jestem mordercą.
Zabiłam go.

I nagle znalazła się w swoim domu. Siedziała skulona na kanapie, a jej usta opuszczał głośny szloch. Obok niej na oparciu przycupnęła Mary i z przejęciem wpatrywała się w nastolatkę. 
- Jestem mordercą - szepnęła przerażona. Powoli ogarniała ją panika, a głos się unosił. - To ja jestem mordercą. Zabiłam go. Boże święty, zabiłam. - Zaczęła chodzić nerwowo po pokoju i raz po raz spoglądała na swoje dłonie. Jeszcze przed chwilą były całe poplamione krwią, gdy próbowała zatamować krwawienie z rany Justina. Teraz natomiast były czyste i pachnące, jak by dopiero co umyła je i wtarła w ich skórę zapachowy balsam. To był tylko zły sen, a mimo wszystko nadal ogarniał ją niepokój. 
Spojrzała na telefon. Była sobota, godzina piętnasta. 
Uderzyły w nią wspomnienia sprzed kilku dni.
Morderca.
To on jest mordercą, nie ja - przebiegło jej przez myśl, nadal jednak była niespokojna. 
Morderca. 
- Matko boska, o czym ty do mnie mówisz dziecko? - Mary próbowała jakoś zrozumieć zachowanie nastolatki, ale bez skutku. 
- To... - wydała z siebie słaby głos, więc odkaszlnęła lekko. - To tylko sen. Miałam okropny koszmar i był taki realny... Nadal mam wrażenie, jakbym kogoś zabiła, chociaż nawet we śnie nie zrobiłam tego bezpośrednio. Już leżał, był prawie martwy, ja...
- Czytałam kiedyś artykuł, który mówił, że sny często odzwierciedlają to, co czujemy - odezwała się Mary. Jej głos był teraz poważny i jakby... mroczny, przez co ledwie widoczne włoski na rękach nastolatki stanęły dęba, a na ciele pojawiła się gęsia skórka. - Coś, czego pragniemy, lub się boimy. Są jakby słowami naszej podświadomości, która nieustannie próbuje wysłać nam jakieś znaki. Ale są też sny, które nie wynikają z niczego. Głupie, bezsensowne czy straszne. To na pewno jeden z nich. Jesteś przecież dobrą dziewczyną, to niemożliwe, byś kogoś skrzywdziła.
Blair skrzywiła się lekko na pogodny głos gosposi.
- Gdybyś tylko wiedziała... - szepnęła, kiedy miała pewność, że ta już jej nie usłyszy. 
Brunetka poczuła silną potrzebę cofnięcia czasu, słów, które wypowiedziała z tą okropną i bezpodstawną pogardą w głosie. Pobiegła na górę, do swojego pokoju i zamknęła się w łazience. Osunęła się po ścianie na ziemię, po czym wyciągnęła rękę, by z dna szuflady wyjąć małą, metalową żyletkę. 
Rozwiązała chustkę z lewego nadgarstka i bez zbędnych myśli przyłożyła do ostrze do skóry.
Jedno, płytkie cięcie. Morderca.
Drugie cięcie. Morderca. 
Trzecie cięcie. Morderca.
Czwarte. Jestem mordercą.
Piąte. Morderca.
Upuściła żyletkę, która z cichy brzdękiem odbiła się od czystych kafelek i z ciężkim oddechem przyglądała się krwi, wypływającej powoli z rany. 
Płynęła za wolno, a rany były zbyt płytkie, by tak naprawdę je poczuła, mimo to odepchnęła od siebie tę myśl jeszcze zanim do końca ją przetrawiła, jednak jej spojrzenie automatycznie spojrzało na nogę, tam, gdzie pod materiałem obcisłych dżinsów była gruba, wciąż lekko zaczerwieniona blizna. 
Nie zrobiła tego jednak. Zamiast tego podeszła do umywalki i włożyła nadgarstek pod strumień chłodnej wody, po czym zakleiła rany szerokim plastrem, który następnie owinęła bandanką. 
Jedna myśl nadal nie dawała jej spokoju.
Morderca.
Z hukiem wybiegła z łazienki i zgarniając telefon z komody, na której go wcześniej położyła, opuściła swój pokój. Zbiegła po schodach, ubrała buty i wyszła na zewnątrz, a gdy w jej jasną skórę uderzyły promienie jesiennego słońca, ruszyła pędem w znanym tylko sobie kierunku.

***
Co ja robię?! przemknęło Justinowi przez myśl, kiedy pochylał się nad rozebranym od pasa w dół mężczyzną. Miał wilgotne policzki i rozchylone usta, a patrzył się prosto na erekcję obcego mężczyzny.
I nagle uderzyło w niego to, co zamierzał zrobić i zerwał się na proste nogi, zdobywając od półnagiego faceta zdziwione, rozdrażnione, zniecierpliwione, ale co najważniejsze - głodne spojrzenie.
- Co ty robisz, dzieciaku?! 
- Spieprzaj dziadu - warknął szatyn. - Nie zrobię z siebie dziwki. Pieprz się - splunął jeszcze, po czym z trzaskiem wyszedł z łazienki i opuścił tłoczną galerię. Brzydził się tym, co miał zrobić, ale czuł się lepiej na myśl, że udało mu się zrobić to, co jako jedyne było słuszne. Zachował swoją godność i czuł się z siebie dumny. 
Teraz szedł przed siebie, prosto do miejsca, gdzie wiedział, że odczuje ulgę po tym wszystkim, co się dzisiaj wydarzyło. A właściwie, co się dzisiaj nie wydarzyło. 

Justin's POV
Nie wiedziałem, skąd we mnie te wszystkie uczucia. Ta słabość, wrażliwość, wszystko to, co sprawia, że łzy z taką lekkością i swobodą spływają po moich policzkach. Nie chciałem tego i wypierałem się na każdym kroku, ale przecież to jestem ja. To jest to, czym ja jestem i to, czy będę zawsze. Nie można wyprzeć się własnej osobowości. 
Ale mimo wszystko nie chciałem tego i nie potrafiłem tak po prostu zignorować moją wrażliwość i nauczyć się żyć z tymi wszystkimi uczuciami. 
Jednak teraz znalazłem trochę siłę i wiem, że chociaż będzie ciężko, będę miał oparcie w tym, co udało mi się zrobić. 
Źródło mojej siły znajdowało się gdzieś w głębi mnie, ale nadal miałem problem z określeniem jego lokalizacji. Dlaczego to takie trudne? Dlaczego nie mogę po prostu stanąć prosto na nogach i unieść głowę, patrząc na nich wszystkich z góry i mówiąc, żeby się pieprzyli. Zasłużyli na całe to gówno, przez jakie przeszedłem ja, ale cholera, nie chciałem tego dla nich. Nie chciałem, by ktokolwiek przechodził przez wszystko to, przez co przeszedłem ja, bo wiem bardzo dobrze, jak to łamie i przeprowadza destrukcję prosto w sercu, gdzie kumulują się te uczucia, które nie powinny w ogóle istnieć. Wiedziałem, jak źle budzić się z nadzieją na lepszy dzień, a potem spoglądać w smutne oczy matki i załamywać się ponownie, bo kurwa mać, słońce już nigdy nie będzie świeciło tak jasno, jak dotąd, a kolory przestaną wydawać się takie żywe i... kolorowe. I czerń przykryje wszystko, bo właśnie ten kolor, który noszą ludzie po czyjejś śmierci, odzwierciedla to, co dzieje się w sercach najbliższych. 
Żałoba to gówno. To ten rodzaj tęsknoty, która nigdy nie zostanie zaspokojona, bo nie da się wskrzesić martwego. I tak jak kogoś, kto wyjeżdża, zobaczyć można nawet przypadkiem, tak po umarłym pozostaną zdjęcia, które wyblakną i wspomnienia, które zostaną wyparte przez te nowe, żywsze. 
I nawet po pięciu latach czuję ją tak samo bardzo, jak dzień po pogrzebie.
To wszystko ssie. 
Jak można mieć tak beznadziejne życie?!
Czy to w ogóle możliwe? 

***
Blair's POV
Biegłam prze siebie, dopóki nie znalazłam się tam, gdzie miałam być.
Morderca.
Rozejrzałam się dookoła, kiedy stanęłam na środku zatłoczonej galerii. Moje serce biło nienaturalnie szybko i mocno, kiedy wbiegałam po dwa schodki na najwyższą kondygnację i skręciłam za najodleglejszy róg, prowadzący do toalet. Nawet nie spojrzałam na siebie, przekraczając próg męskiej toalety. 
Stał tam, przed umywalkami. Wysoki mężczyzna koło pięćdziesiątki opierał się o kamienny blat i oddychał ciężko, patrząc w swoje odbicie w lustrze. Naprzeciwko mnie, opierając się o drzwi przedzielające toaletę, stał Mike i sceptycznie wpatrywał się w mężczyznę. 
- Był tu Justin? - powiedziałam pierwsze, co przyszło mi na myśl.
- Był - mruknął Mike w odpowiedzi, ale nie wyglądał na zadowolonego.
Coś się stało. 
Coś nie było w porządku.
Morderca.
- Był, ale co z tego? - warknął mężczyzna. - Co z tego, że ten dzieciak tu był, Blair? Gówno.
- Co się stało George? 
- Chłopak uciekł tak szybko jak się pojawił, zostawiając mnie... - wskazał na siebie, a ja widziałam rumieńce na jego policzkach, chociaż jego oczy były ciemne i zamglone. Był wściekły - w potrzebie. 
- Jak to... w potrzebie? O czym ty mówisz?!
- Nie udawaj głupiej, Blair. Kto, jak kto, ale ty nie udawaj. 
I wyszedł trzaskając drzwiami. 
Cholera, co się tutaj stało?
I dlaczego moje serce biło tak mocno, jakby zamierzało wyrwać się z piersi? 
Podbiegłam do Mike'a i wbiłam w niego niepewne, pytające spojrzenie.
- Co się stało, Mike?
Chłopak westchnął głośno i wyjął z kieszeni dżinsów swój iPhone, kilka razy stuknął palcami w ekran i podsunął mi komórkę pod nos.
- Sama zobacz.
Na filmiku, który włączył pokazana była od góry jedna z kabin. Pusta. Po chwili jednak wszedł do niej George, patrzył w dół na swoje nogi, więc nie było widać jego twarzy. Ciągnął za sobą Justina, który został pociągnięty na kolana, gdy tylko mężczyzna zsunął spodnie i usiadł na muszli. Szatyn pochylał się nad nim i widać było, jak drży. Płakał, a moje serce pękło na tysiąc kawałków. Przyłożyłam sobie dłoń do ust i wciągnęłam drżący oddech, gdy nagle poderwał się na równe nogi i wybiegł z toalety. 
Nie zrobił tego. 
Morderca. 
- O kurwa - wyrwało mi się, gdy cały mój sen przeleciał mi przed oczami. - Tylko nie...
Wybiegłam z toalety i tak, jak Justin opuściłam galerię i nie wiem, dlaczego, ale wiedziałam, gdzie musiał teraz być.
Morderca. 
Łzy płynęły po moich policzkach, a ja nawet nie fatygowałam się, aby je otrzeć, ponieważ i tak po chwili spłynęłyby nowe.
Morderca.
Modliłam się w duchu, by nie stało się to, co przeczuwałam, bo... Przełknęłam gulę, która wytworzyła mi się w gardle i sprawiała, że nie mogłam oddychać. Byłam wręcz zmiażdżona przez poczucie winy, dusiłam się we własnej skórze swoją podłością i płakałam, bo nie chciałam, żeby to zaszło tak daleko. 
Mój boże, co ja zrobiłam...
Stanęłam na dworcu, który był tak szary i zapuszczony, że na ten widok ścisnęło się serce. A on tam był. Leżał, ale nie mogłam stwierdzić nic więcej, przez co zatrzęsłam się niespokojnie i pędem ruszyłam w jego kierunku. Przebiegałam przez tory i wspinałam się na wysokie mury, dopóki nie opadłam na kolana obok niego.
Miał zamknięte oczy, a jego twarzy nie malowała żadna zmarszczka. Był taki spokojny, jakby spał, a moje serce się zatrzymało.
- Justin - szepnęłam, chociaż zabrzmiało to raczej jak drżący oddech. 
- Nie zrobiłem tego - odpowiedział spokojnie, ale nie otwierał oczu. 
Odetchnęłam z ulgą, że wszystko, co czułam, było tylko moją paranoją.
A potem uderzyło we mnie to, co działo się w ciągu ostatniej godziny i zdałam sobie sprawę, jak bardzo się tym przejęłam. I to nie mogło się więcej powtórzyć. 
Zacisnęłam zęby i spojrzałam na niego jeszcze raz. 
- Wiedziałam, że stchórzysz - prychnęłam, odpychając od siebie jakąkolwiek emocję. - Zawsze tchórzysz.
Wstałam i odwróciłam się, żeby odejść, a wtedy usłyszałam, jak podrywa się na nogi i zbliża do mnie. Czułam jego oddech na włosach, a przez moje ciało przeszedł niespokojny dreszcz. Przełknęłam ślinę trochę zbyt głośno i odwróciłam się, gdy tylko przywołałam na twarz pewną siebie minę, ale od razu tego pożałowałam. 
Poczułam uderzenie w prawy policzek, a moja twarz odleciała w lewo. Nie było to silne uderzenie, do których byłam przyzwyczajona przez swojego ojca, ale dość lekkie, nawet na niego, jakby nie chciał mnie skrzywdzić. Mimo wszystko przyłożyłam do policzka dłoń, a z oczu popłynęły mi łzy. Jak on mógł...
- Jesteś pieprzoną suką, Blair! - krzyknął, posyłając mi wściekłe, ale i pełne bólu spojrzenie, a jego tęczówki wydawały się niemal czarne. - Jesteś.. po prostu brak mi słów na ciebie, wiesz? Jesteś, kurwa, beznadziejna! Nienawidzę cię, rozumiesz? Nienawidzę tak, jak jeszcze nikogo nigdy nienawidziłem. Wiesz w ogóle, co z siebie robisz? Wiesz, na jaką szmatę wychodzisz w tym momencie? Kurwa, ty jesteś taka zepsuta! Tak bardzo zepsuta. I nie wiem, kto cię tak urządził, ale całkowicie sobie na to zasłużyłaś. Zgiń w piekle. Życzę ci tego z całego mojego pieprzonego serca. 
Wyminął mnie mnie, trącając lekko ramieniem, a ja stałam tam przez następne pięć minut, dochodząc do siebie. Czy on właśnie mnie uderzył, zwyzywał i sprawił, że poczucie winy ogarnęło mnie całą już drugi raz dzisiejszego dnia? Najgorsze jest to, że zgadzałam się z każdym słowem, które wyszło z jego ust. Ale nie miał prawa mnie dotykać. Nie miał prawa mówić do mnie takich rzeczy, które chociaż prawdziwe, obrażały mnie. Nie miał prawa... nie miał pieprzonego prawa. On jest tylko biednym dzieciakiem z nierealnymi marzeniami zostania "kimś" w szkole dla bogatych. Jest nikim. Natomiast ja jestem Blair McCannel i do mnie ma się, kurwa, szacunek!
Rozpłakałam się jak dziecko, padając na kolana na brudny beton i tak bardzo go teraz nienawidziłam, bo sprawił, że moje uczucia wyszły na zewnątrz. Znowu straciłam przez niego kontrolę i znowu będzie musiał za to zapłacić. 

Po długich minutach wypłakiwania uczuć na zimny beton wróciłam do domu. Panowała tam głucha cisza i odniosłam wrażenie, że było jakoś zimniej. Z kuchni nie dochodził zapach kolacji, którą co wieczór przygotowywała Mary, Tony nie wyszedł mnie przywitać, a ja poczułam niepokój, widząc tatę, siedzącego ciężko na skórzanej sofie w salonie. Telewizor był wyłączony, jednak on bezmyślnie wpatrywał się w jego czarny ekran. Na szklanym stoliku do kawy stała na pół opróżniona butelka najdroższej whiskey, a obok niej pusta szklanka z grubego szkła. Przełknęłam głośno ślinę, bo wiedziałam, jaki był po alkoholu. Ale teraz przecież wszystko miało się ułożyć. Wszystko miało być dobrze, odkąd zakopaliśmy topór wojenny. 
- Tato - szepnęłam tak, by usłyszał mnie choćby w alkoholowym zamroczeniu, a on zerwał się na równe nogi i podbiegł do mnie chwytając mnie na kołnierz koszulki. 
Moje serce stanęło na moment, kiedy spojrzałam w puste oczy ojca. Były takie... dzikie, pełne furii, a ja po raz pierwszy naprawdę się bałam.
- To twoja wina - wysyczał mi w twarz i poczułam silny odór alkoholu. Łzy pojawiły się w moich oczach, bo naprawdę nie wiedziałam, co się dzieje. - To wszystko twoja pieprzona wina!
I uderzył mnie, szarpiąc za włosy, ale tym razem nie skończyło się to jednym uderzeniem.




~*~*~*~*~*~*~

Cóż, więc ugh, to jest chyba najszybciej napisany przeze mnie rozdział i jest zapewne jednym z krótszych, ale no musiałam dodać jak najszybciej, bo... no teraz wiecie czemu haha nie planowałam w ogóle, żeby Justin zrobił coś takiego i chciałam, żebyście nie mieli dłużej wątpliwości <3
dziękuję bardzo za komentarze, one choleeernie motywują :) 
dodam jeszcze, że sprawdziłam rozdział tylko powierzchownie, bo przez ten upał myślenie nie wychodzi mi najlepiej
<3

niedziela, 2 sierpnia 2015

Rozdział 9. What am I doing?

"Ludzie popełniają wiele błędów w swoim życiu. Słowo "wszystko" było moim największym."

Justin siedział na swoim łóżku i starał się opanować drżenie całego ciała. "Wszystko". Dlaczego to powiedział? Ze wszystkich błędów, za które się winił, to było najgorszym i teraz będzie musiał ponieść jego konsekwencje. 

"Dzisiejszy dzień sprawił, że znowu się załamałem. Te żądania... "Wszystko" nie zawsze oznacza wszystko. Nie to miałem na myśli. Ale teraz za późno, by cofnąć czas." 

Szatyn z westchnieniem zamknął zeszyt. Próbował z całych sił powstrzymać łzy, które ponownie płynęły po jego policzkach. Oddychał ciężko, a jego broda drżała, gdy tylko brał oddech. Wplątał dłoń we włosy i pociągnął za końcówki, kiedy drzwi się otworzyły, a zza nich wychyliła się malutka główka Jazzy. 
- Nie mogę zasnąć, Justin. Mogę spać z tobą?
- Oczywiście, słoneczko.
Ułożył się na łóżku i przesunął tak, by starczyło miejsca dla jego młodszej siostry. Dziewczynka od razu wtuliła się w brata i po chwili zasnęła, a on wpatrywał się tępo w ścianę przed sobą. 
Głaszcząc włosy siostrzyczki wracał wspomnieniami do dzisiejszego popołudnia.

flashback 
Justin zamykał właśnie swoją szafkę, by ze spokojem wrócić do domu. Starał się cieszyć faktem, że nikt nie widział kompromitującego go nagrania, ale mimo wszystko ogarniał go niepokój. I właśnie wtedy, kiedy odwracał się, żeby odejść w swoim kierunku, stanęła przed nim brunetka. 
- Pewnie chcesz wiedzieć, dlaczego tu jestem - zaczęła z szerokim uśmiechem na twarzy i nie czekając na odpowiedź chłopaka, ciągnęła dalej. - Przez cały wczorajszy dzień oraz dzisiaj zastanawiałam się, ile warte dla ciebie jest wszystko. Jak cenne jest to, co chcesz poświęcić dla tego. - Uniosła dłoń, w której trzymała pudełeczko z płytą CD, opisaną "Upadek". Tak niepozornie, a jednak zabolało. 
- Co masz na myśli? - zająknął się.
- Ile? Myślałam o tym przez cały wieczór. Sto, dwieście, trzysta? Ale w końcu doszłam do wniosku, że godność jest znacznie droższa. Tysiąc.
- Tysiąc czego? O czym ty mówisz, Blair?!
- Tysiąc dolarów. Do piątku. Dzisiaj jest wtorek, więc masz trzy dni.
- Nigdy nie zdobędę tysiąca dolarów, Blair. Nie dam rady, ja...
- Mam pewną alternatywę - przerwała mu. Stanęła na palcach i zbliżyła usta do ucha chłopaka. - Wiesz, co nastolatkowie robią by zdobyć pieniądze? Proszą rodziców. A gdy rodzice ich nie mają, radzą sobie sami.
- J-jak? - szepnął. 
- W centrum handlowym roi się od ludzi, których kręcą takie niewinne buźki. - Poklepała go po policzku. - Nie lecą tylko na dziewczyny. Wystarczy dobrze patrzeć. Myślę, że kilku facetów bez problemu spłaci twój... dług. Ale będą chcieli czegoś w zamian. A ty im to dasz. 
end of flashback

Nie mógł tego zrobić. Nie mógł zrobić tego, czego chciała od niego Blair. Jej żądania były niemoralne, a ona nie mogła być człowiekiem. Nie miała uczuć, nie miała niczego, co stworzyłoby z niej wartościową osobę i chociaż jej oczy krzyczały coś innego, niż mówiły usta, ona była potworem. I tu nie chodziło już o maskę, jaką przywdziewała na co dzień, jej wnętrze całe było zepsute i nie pozostało w niej nic, co można było uratować. 

***
Justin obudził się z silnym bólem głowy, który zignorował, gdy tylko spojrzał na malutką Jazmyn, wtuloną w poduszkę. Gdy spała, była taka spokojna, a jej buźka niezmącona żadną myślą i emocją odzwierciedlała oblicze anioła. Jazmym niezaprzeczalnie byłą aniołem, zesłanym na ziemię, by dodać mu otuchy, gdy tego potrzebował, podnieść go z ziemi po każdym upadku i ułożyć jego usta w uśmiech, kiedy jego twarz malował grymas bólu i smutku. I teraz też, chociaż migrena niemal rozsadzała mu czaszkę, on uśmiechnął się lekko, a w jego sercu rozprzestrzeniło się delikatne ciepło. 
A potem wrócił strach. Wróciły wspomnienia wczorajszego dnia i obawy przed dzisiejszym. Bo nadszedł kolejny dzień, będący przeszkodą, której nie miał sił pokonać. Kolejny dzień, niszczący nadzieję. Kolejny, pokazujący, że wiara w ludzkość to największy błąd człowieka, błąd, jaki mimo wszystko popełniał każdego kolejnego dnia. 
- Wstawaj, aniołku. Pora do szkoły - szepnął nad uchem siostrzyczki i podniósł się do pozycji siedzącej. 
Po chwili dziewczynka przeciągnęła się leniwie na niewielkim łóżku brata i spojrzała spod półprzymkniętych powiek na Justina. Była zaspana, a jednak zauważyła.
- Jesteś smutny. - To było stwierdzenie, nie pytanie i sprawiło, że szatyn poczuł się gorzej. Nie mógł być dla siostry podporą, gdy sprawiał, że się martwiła. 
- Nie jestem - mruknął. Wiedział, że było to kłamstwo, ale Jazzy nie musiała tego wiedzieć. - Po prostu mam przed sobą ciężki dzień.
- Wierzę w ciebie, Justin. - Położyła mu malutką dłoń na ramieniu i uśmiechnęła się pokrzepiająco. - Dasz radę, jak zawsze. Jesteś moim bohaterem. 
Wstała i w podskokach pobiegła do kuchni, gdzie mama przygotowała już śniadanie. Jaxon siedział na swoim krzesełku i jadł płatki na mleku. Usiadła obok niego, a Pattie zaraz postawiła przed nią taką samą miseczkę, jaką miał jej młodszy braciszek. 
Justin natomiast zamknął się w łazience i pozwolił łzom popłynąć po policzkach. Tak dobrze znał ich smak oraz to lekkie pieczenie skóry w miejscu, gdzie zostawiały mokry ślad. Tak dobrze wiedział, że nie uda mu się zatrzymać niemego szlochu, kiedy przez zamknięte powieki docierały do niego obrazy wszystkich chwil, które łamały mu serce. Musiał być silny, obiecał to swojemu ojcu, obiecał, że będzie prawdziwym mężczyzną, mimo to płakał każdego dnia i nie potrafił wykrzesać w sobie siły. Był słaby. Jednak znosił ten cały ból, by później, kiedy będzie już gotowy, z bagażem doświadczeń wkroczyć w nowe życie, o którym marzył każdego dnia. 

Justin otworzył swoją szafkę, by wyjąć z niej właściwą książkę, gdy na jego but spadłą niewielka karteczka. Wzdrygnął się lekko, zanim podniósł ją z ziemi i swoimi brązowymi oczami prześledził zapisany na niej tekst. Dopiero po chwili zorientował, że nie było to delikatne wzdrygnięcie, ale drżenie całego ciała, które nie chciało ustać. 

Sala gimnastyczna na drugiej lekcji. Będę czekać na to, co jesteś mi winien w zamian za milczenie. Jestem niecierpliwa. Pospiesz się, albo czeka cię kara. 

Liściku nie podpisano. Nie było takiej potrzeby, bo Justin bardzo dobrze wiedział, kto był jego nadawcą. Blair nie należała do litościwych osób. Nie miała w sobie ani odrobiny człowieczeństwa, oprócz tych pojedynczych przebłysków, które znikały tak szybko, jak się pojawiały. 
Spojrzał na zegar, wiszący na ścianie za nim, chociaż dobrze wiedział, że druga lekcja nadejdzie zaraz po dzwonku. Nie pozwolił sobie na łzy tym razem. Wziął głęboki oddech i z przymkniętymi powiekami odliczał kolejne sekundy.
Jeden
Dwa
Trzy
Ktoś szturchnął go ramieniem, mijając go i nawet nie przeprosił. A Justin nawet się nie obejrzał.
Cztery
Pięć
Sześć...
Dzwonek zadzwonił po dwóch minutach, w ciągu których szatyn zdołał zapanować nad drżącym ciałem i przygotować się na spotkanie ze swoim najgorszym koszmarem. Jednak nie skierował się w stronę sali gimnastycznej. Poszedł w przeciwnym kierunku, do klasy, w której miała odbyć się lekcja matematyki.
Szatyn usiadł na swoim stałym miejscu i rozejrzał się po sali. Brakowało tylko Blair. Tylko jej z całego zepsutego towarzystwa, z którym spędzała każdą wolną chwilę. 
Zaczekał, aż lekcja się rozpocznie i policzył do stu, zanim podniósł rękę.
- Pani Flynn... - Odchrząknął. - Czy mógłbym... czy mógłbym pójść do toalety? - Przycisnął pięść do ust, by wyglądać wiarygodniej. Nie był najlepszym kłamcą, mimo to starał się, jak mógł. - Nie czuję się najlepiej.
- Faktycznie, jesteś jakiś blady. Idź, idź. I nie musisz wracać już na lekcję, jeszcze nas wszystkich pozarażasz. Możesz odwiedzić higienistkę. 
Justin skinął głową i zgarnąwszy z ławki swoje rzeczy wyszedł z klasy. Gdy mijał Mike'a, ten pochylił się do niego nieznacznie i szepnął tak, by tylko szatyn słyszał jego słowa.
- Już teraz ci niedobrze na myśl o sobocie? - Na dźwięk tych słów, Justin przełknął ślinę trochę za głośno, bo Mike nie powstrzymał od kolejnego komentarza. - Tak, bardzo dobrze. Właśnie to będziesz musiał zrobić, gdy już spuszczą ci się do ust.
Zatrzasnął za sobą drzwi i ruszył w stronę sali gimnastycznej. Po drodze jeszcze zatrzymał się koło łazienki, poczuł silny skurcz żołądka, a kiedy żółć podeszła mu do gardła, on już pochylał się nad muszlą klozetową i trząsł się przed nadchodzącymi torsjami.
- Coś długo zajęło ci dojście tutaj. Mike napisał mi, kiedy wychodziłeś z klasy - powiedziała Blair, kiedy Justin niepewnie pchnął ciężkie, podwójne drzwi, wchodząc do sali gimnastycznej.
Stała tam, w półmroku sali, jak zwykle pewna siebie i zadowolona z wytyczonego przez siebie obrotu spraw. Justin cholernie bał się tego spotkania, był bowiem pewien, że skończy się ono bardzo źle.
- To jak? Masz pieniążki? - zapytała przesłodzonym głosikiem i roześmiała się, jakby powiedziała najzabawniejszy żart pod słońcem. - Och, oczywiście, że nie! Będziesz musiał dać dupy zboczeńcom, bo ja nie mam zamiaru odpuścić.
- Dlaczego miałbym to zrobić? 
- Bo nie chcesz, by oni widzieli to, co w każdej chwili mogę im pokazać - odparła z wyższością, jednak w jej głosie można było poczuć nutkę wahania, przez co Justin poczuł się trochę lepiej, pewniej. Poczuł, że zdobywa kontrolę, nie wiedział bowiem, że była to zwykła, podła gra nastolatki. Chciała, żeby walczył, chciała, żeby jej się sprzeciwiał i buntował, nie czułaby satysfakcji, pokonując leżącego. Justin musiał wierzyć, że ma asy w rękawie, które pokonają drobną brunetkę. Dopiero wtedy tak naprawdę dziewczyna zwycięży. Bo jedynego asa w tej grze miała ona.
- Niech sobie widzą, co chcą. Nie zależy mi. Nie wiedzą o mnie nic i mogą myśleć sobie, co im się żywnie podoba. Nie zależy mi ani na nich, ani na tym, co o mnie sądzą. - Na ten moment czekała. Zrobiła kilka kroków w kierunku chłopaka i położyła mu dłoń na policzku.
- Masz rację, Justin. Masz całkowitą rację - szepnęła. - Oni nie wiedzą nic o tobie i o twojej przeszłości, ale ja dopilnuję, by to się zmieniło. Bo wiesz... ja wiem coś, czego oni nie wiedzą. Twój ojciec nie żyje... - W obie ręce chwyciła dłonie szatyna i spojrzała na nie... - a ty masz na rękach jego krew. Zabiłeś własnego ojca. Jesteś mordercą. 
To był cios poniżej pasa. Justin odsunął się od dziewczyny i pozwolił, by dłonie opadły bezwładnie po obu stronach jego ciała.
- Nie - szepnął, ale jego głos z każdą chwilą się unosił. - Nie, nie, nie, nie, nie! NIE! Nie zrobiłem tego, rozumiesz?! On... Nie zrobiłem tego.
- Ty to wiesz. Ale ja tego nie wiem. I nie wiem też, czy teraz mnie nie okłamujesz. Boję się ciebie, Justin. Boję się, że mnie też zabijesz. - Mówiła tak spokojnie, a w jej głosie Justin słyszał lęk. Blair była świetną aktorką. - Skoro nie miałeś zahamowań przed pchnięciem pod pociąg SWOJEGO OJCA, strach pomyśleć, co możesz zrobić mnie. Osobie, której nienawidzisz. 
- Jesteś bezdusznym potworem! Jak możesz w ogóle oddychać, przynosząc tak wiele krzywy drugiej osobie. Poczucie winy powinno już dawno cię udusić. Ty nie jesteś człowiekiem. Niszczysz wszystko, co stanie na twojej drodze. Nigdy nie znajdziesz szczęścia, nigdy. Do końca życia będziesz niczym więcej, jak niszczycielską, bezużyteczną larwą! - wysyczał z jadem w głosie. - W tej chwili jesteś warta tyle, co zwykła tania szmata. I nią jesteś, Blair. Jesteś cholerną suką. 
- Może jestem suką, nie będę zaprzeczać. Mogę być też szmatą, larwą i potworem. Ale nie jestem i nigdy nie będę mordercą. 
- Nie. Jestem. Mor...
- Tak, wiem. Nie jesteś mordercą, bla, ba bla. Powiedz tylko, kto ci w to uwierzy? Kto uwierzy tobie, tajemniczemu, aspołecznemu, biednemu i zazdrosnemu nastolatkowi, który rzucił się na swoją koleżankę z klasy? - Jej oczy błysnęły szaleństwem, a na ustach zagościł szeroki uśmiech. Wyglądała jak psychopatka. 
Wtedy wszystkie lampy podwieszone na wysokim suficie zabłysły jasnym światłem, oślepiając na moment Justina. Odwrócił się i spostrzegł Mike'a, opierającego się o otwarte drzwi. Na jego ustach gościł podły uśmieszek i szatyn zrozumiał, że wpadł w pułapkę. 
- Dziękuję, że przyszedłeś, Mike. Justin, oto mój wybawca, który uratował mnie przed tobą. 
- Przede mną?! Przecież ja ci nic... 
I wtedy to dostrzegł. Blair nie miała swojego mocnego makijażu, przez co widać było bardzo wyraźnie duży siniak na jej policzku. Również na jej odkrytych ramionach widniały sine ślady. Nie były świeże, musiały mieć kilka dni, jednak były, a fakt, że nikt nie widział jej dotąd w takim stanie był na niekorzyść chłopaka. Dziewczyna mogła mu przysporzyć znacznie więcej problemów, niż się spodziewał. 
- Nic mi nie zrobiłeś? My to wiemy, ale inni nie muszą tego wiedzieć. To jak? 
- Ja... - zająknął się, chcąc znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji. Znalazł się między młotem a kowadłem, bowiem którejkolwiek możliwości by nie wybrał, tylko on wyjdzie na tym najgorzej. I jako jedyny wyjdzie na tym źle. Podstępna żmija... - Zrobię to - szepnął i poczuł łzy, spływające po jego policzkach.
Przegrał. 


*** 
Blair szła przed siebie pustym, szkolnym korytarzem. Była z siebie dumna. Do końca tygodnia nie pokazała się na żadnej lekcji. Nikt, oprócz Justina i Mike'a nie widział jej tego dnia w szkole. Opracowała bardzo dobrze swój plan zniszczenia życia szatynowi i nawet jeśli powoli, małymi kroczkami zbliżała się do zdobycia całkowitej kontroli nad swoim życiem, nie zamierzała z niego rezygnować. Bo to właśnie brak kontroli sprawiał, że była niebezpieczna. Blair była szalona, nieprzewidywalna, zdolna do wszystkiego, byle tylko dopiąć swego. Po trupach do celu i tak do końca. Tylko jedna myśl ją zasmuciła. Justin miał rację. Uświadomił jej to słowami, które zabolały, ale nie mogła się poddać tylko dlatego, że ktoś naruszył jej pewność siebie. Kiedy ktoś ją rani, ona odwdzięczała się dziesięć razy mocniej, niszcząc nie tylko tę jedna osobę, ale wszystkich wokół niej. Zraniła już tylu ludzi, ale nie potrafiła nazwać siebie potworem. Czy to by coś zmieniło? Co by się stało, gdyby przyznała Justinowi rację? Bo przecież ją miał i ona o tym wiedziała. 

Już teraz jestem szczęśliwsza, niż ty kiedykolwiek byłeś i kiedykolwiek będziesz. Jeszcze doznam prawdziwego szczęścia, zobaczysz. Tylko najpierw muszę cię zniszczyć. Ciebie i wszystkich, którzy cię kochają. 

Ułożyła głowę na miękkiej poduszce i wsłuchała w dźwięki w piosenki, lecącej z słuchawek, podłączonych do niewielkiego, podręcznego odtwarzacza. Z cichym pomrukiem przymknęła oczy, a na jej usta wkradł się delikatny uśmiech. Nie miała zamiaru pokazywać się w szkole do końca tygodnia, zdecydowanie wystarczała jej świadomość, że Mike będzie kontrolował osiemnastolatka. 
I robił to każdego dnia, jeśli kontrolowaniem można nazwać wsuwanie za drzwiczki szafki szatyna niewielkich karteczek niemal na każdej przerwie. Każdego dnia takich samych. Jedno słowo wystarczało w zupełności i stanowiło dla Justina groźbę większą, niżby przekazały najdłuższe listy, oplecione najbarwniejszą metaforą.

Morderca.

Justin był zastraszany. Każdego dnia. I drżał niespokojnie w każdej sekundzie tych dwóch, cholernie długich dni. Płakał w poduszkę tak długo, dopóki wyczerpany nie odpłyną w krainę koszmarów. Każdego dnia zapełniał swój zeszyt i moczył jego kartki słonymi łzami, sprawiając, że tusz rozmazywał się, a słowa zlewały w całość. 
Był cieniem samego siebie.  Blada twarz, podkrążone, zaczerwienione oczy, puste spojrzenie pozbawionych blasku tęczówek. Jego nastrój udzielał się członkom jego rodziny, ale zbywał ich za każdym razem, gdy próbowali nawiązać z nim jakikolwiek kontakt.
Morderca... Czy naprawdę był mordercą? Nie wepchnął swojego ojca pod pociąg, tego był pewny. Ale może w którymś momencie, który przeoczył, zawiódł swojego ojca na tyle, że ten... Nie, te myśli nie dawały mu spokoju. Zdołał uwierzyć całym sobą, że naprawdę przyczynił się do śmierci Jeremy'ego.
Nie chciał tego. Nie chciał poczucia winy, ale czuł, że na nie zasłużył. Co więcej, winił się, że nie odczuwał jego wcześniej tak, jak czuł je teraz. Całym sobą, każdą najmniejszą cząsteczką swojego ciała. 
Stał właśnie przed lustrem, wpatrując się tępo w swoje odbicie. Wglądał jak śmierć. Miał zapadnięte policzki, a gdy to zauważył, uświadomił sobie, że od wtorku przełknął niewiele, a każdy kęs kończył się wycieńczającymi jego organizm torsjami. Dzisiejszego dnia również nie zamierzał nic zjeść, chociaż jego żołądek boleśnie kurczył się z głodu. I bez tego czuł, że zaraz ponownie zwymiotuje. Justin miał wrażenie, że w ciągu ostatnich czterech dni wymiotował więcej, niż przez całe swoje życie. 
Idąc przed siebie opustoszałymi ulicami, trząsł się ze strachu. Było sobotnie popołudnie i, chociaż na niebie świeciło jesienne słońce, ludzie chowali się w swoich domach, jakby czuli, że ten dzień napiętnowany był bólem, cierpieniem i upokorzeniem. 
Justin już teraz czuł do siebie obrzydzenie, chociaż nie zrobił jeszcze nic, co dałoby mu do tego powód. Nienawidził siebie za to, że się zgodził, mimo to wiedział, że było to jedyna możliwa decyzja. 
Szatyn usiadł na jednej z ławeczek i rozejrzał się wokół siebie. Nie widział żadnej znajomej twarzy, podświadomie jednak wiedział, że jego oprawcy czyhają gdzieś za rogiem, gdzieś, gdzie mieli na niego dobry widok i gdzie on nie mógł ich dostrzec. Co chwilę przełykał żółć podchodzącą mu do gardła. Nie wiedział co robić, bał się wykonać jakikolwiek gest, bał się wstać i ruszyć w jakimś kierunku. Nie bywał często w galeriach, w zasadzie w ogóle w nich nie bywał, co powodowało, że czuł się jeszcze bardziej zdezorientowany. Nie przestawał rozglądać się chaotycznie na wszystkie strony świata, dopóki jego spojrzenie nie spotkało się z innym spojrzeniem. Mężczyzna około pięćdziesiątki stał oparty o ozdobny filar, pnący się do samego, wysoko osadzonego sufitu. Jego błyszczący wzrok wywoływał u Justina jeszcze większe dreszcze, choć jeszcze przed chwilą zdawało mu się, że bardziej trząść się nie da rady. Walczył ze łzami, skanując dyskretnie ubiór mężczyzny. Na pierwszy rzut oka można było dostrzec, że facet był cholernie bogatym. Trzymał ręce w kieszeniach swojego szarego garnituru, a Justin dałby sobie uciąć rękę, że ten strój skrojony był na miarę. Na lewym nadgarstku błyszczał srebrny zegarek, z pewnością najlepszej marki, jednak szatyn nie mógł stwierdzić jakiej nie tylko ze względu na odległość, jaka ich dzieliła, ale także przez zupełny brak wiedzy na ten temat. 
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko i nieznacznie skinął głową w nieznanym jeszcze chłopakowi kierunku, jego srebrny ząb błysnął niebezpiecznie, a Justin wyczuł w tym geście szaleństwo. Nie czekając na osiemnastolatka odszedł we wskazaną przez siebie stronę. Chłopak w ostatniej chwili pojął, że powinien teraz ruszyć za nim, zachowując przyzwoitą, kilkunastometrową odległość i nie okazując najmniejszego zainteresowania względem tego obcego człowieka, tak jakby całkiem przypadkowo w tym samym momencie poczuli potrzebę skorzystania z najodleglejszej od najbardziej zapełnionej tłumem części galerii, łazienki.
Czy to w ogóle legalne?
Szatyn miał wrażenie, że stracił świadomość, gdy tylko zatrzasnął za sobą drzwi męskiej toalety. Był odrętwiały, a jedyne, co pamiętał z tej chwili, to słowa zapisane na kartkach swojego czarnego notatnika kilkadziesiąt minut później.

"Ten mężczyzna dotykał mnie tam, gdzie nie chciałem, by mnie dotykał. Czułem się jak małe przestraszone dziecko. Gdy tylko zamknąłem za sobą drzwi łazienki, rozbił swoje wargi na moich i przyssał się do mnie w drapieżnym, dzikim i bardzo złym pocałunku. To, co robił, było złe. To, co my robiliśmy, było źle. Nie odwzajemniłem pocałunku. Nie byłem w stanie. Łzy ciekły po moich policzkach, a ja drżałem tak bardzo. I tak bardzo chciałem się teraz znaleźć w swoim łóżku. Gdziekolwiek, byle jak najdalej od tego zboczeńca, który chciał mnie skrzywdzić. Zboczeńca, któremu dawałem się skrzywdzić. 
Chwycił mnie za rękę i pociągnął do środkowej kabiny. Nie wiedziałem dlaczego, ale patrzył na swoje buty, dopóki nie usiadł na muszli. Ścisnął moje nadgarstki bardzo mocno, tak że poczułem ból i przyciągnął mnie do siebie. W kabinie było tak bardzo mało miejsca. Ze wstydu piekły mnie policzki, które chłodziły się lekko przez słone łzy. Miałem mokrą koszulkę od płaczu. Brakowało mi powietrza, chciałem jak najszybciej uciec stamtąd i już nigdy nie wrócić. Dałbym tak wiele, by cofnąć czas, jednak nie dałbym wszystkiego. Już nie. Teraz wiem, że wszystko nie jest warte niczego. 
Ten mężczyzna zmusił mnie, bym usiadł okrakiem na jego kolanach. Traktował mnie jak swoją dziwkę, których podejrzewam, że miał wiele. Łapczywie przesuwał dłońmi po moim ciele, a ja płakałem pod jego dotykiem. Sposób, w jaki to robił, tak bardzo ranił.
A w końcu zepchnął mnie z siebie. Stał się bardziej brutalny. Ruchem ręki nakazał mi rozpiąć sobie rozporek i uwolnić nabrzmiałego już członka. A ja... ja... ja to zrobiłem." 

Justin klęczał, pochylając się nad kroczem mężczyzny. Wiedział, co musi zrobić i brzydził się sobą. Po raz kolejny powstrzymał atak torsji i pochylił się jeszcze bardziej. 
Mężczyzna warknął niecierpliwie jakieś przekleństwo, którego szatyn nie zdołał usłyszeć i nakazał chłopakowi by się pospieszył. 
Ostatnia kropla przesunęła się wzdłuż prostego nosa chłopaka i kapnęła na sam czubek penisa obcego mężczyzny. Justin wziął jeden głęboki wdech i zatrzymał na chwilę powietrze w płucach, po czym układając spierzchnięte usta w dzióbek, wypuścił je dokładnie w to samo miejsce, w którym przed kilkoma sekundami spadła ostatnia słona kropla. Spodobało to się mężczyźnie, który jękną w mankiet swojego garnituru. Musiał zachowywać się jak najciszej, byli przecież w miejscu publicznym, w toalecie jednej z galerii, położonej w centrum miasta. Byli w miejscu, w którym każdego dnia przebywały dziesiątki osób i w każdej chwili ktoś mógł ich nakryć na tej niezwykle upokarzającej chwili, dlatego też jeszcze mocniej przycisnął dłoń o ust, gdy osiemnastolatek ponownie dmuchnął w jego członka. Justin jako jedyny z ich dwójki był w nieszczęsnej nieświadomości, ale jeszcze nie było mu dane dowiedzieć się, jaką intrygę przeciwko niemu wymyślili ci bezduszni ludzie. Powtórzył czynność, niekoniecznie z chęcią sprawienia temu zboczeńcowi przyjemności, próbował po prostu zebrać w sobie resztki siły oraz unormować oddech. 
Rozchylił nieznacznie wargi i jeszcze bardziej się pochylił. Przymknął oczy i już pogodził się ze swoim losem. 
Co ja robię?! - pomyślał tylko. Wiedział, że to nieodpowiednie, złe. A jednak...




~*~*~*~*~*~
Witajcie, Robaczki! 
Czuję się tak źle przez to, co napisałam i wiem, że wychodzę na hipokrytkę, ale nawet nie wiecie, jak bardzo szkoda mi jest Justina w tym momencie. No i chciałabym zamordować Blair. Ale tego nie zrobię, więc UWAGA, SPOJLER: nie zabiję Blair w najbliższych rozdziałach :)
Postanowiłam wprowadzić taki zwrot akcji, bo tak jakby zboczyłam z pierwotnego planu. Musiałam "unormować" sytuację. 
Z czasem dowiecie się, co i jak. 
+ mam geeeeenialny plan na ciąg dalszy i powoli będę wdrażać go w życie!

Napiszcie w komentarzach, co sądzicie! <3

komentując, motywujesz mnie do dalszego pisania! 
każdy miły komentarz powoduje szeroki uśmiech na moich ustach

damn, powinniście mnie nienawidzić, ja sama się na siebie wkurzam za to, jak traktuję tu Justina :')
Martyna, ty hipokrytko :)

xx